Podróż uśmiechu :)

Czasami cel podróży nie jest najważniejszy - liczy się sama droga, to, czego się na niej dowiadujesz i co robisz

Beskid Śląski w jeden dzień, 29.07.2021

By 14:28 , ,

Gdy kończysz trzydzieści lat, zaczynają się dziać cuda.
Na przykład wracasz w rodzinne strony, aby pochodzić po górach. True story!


Wyjazd do Wisły pojawił się jako pomysł na ratowanie psychiki po covidowej pracy zdalnej i przymusowym uziemieniu w domu. W normalnych czasach raczej nie wpadłabym na taki pomysł 😉 dodatkowo moje najnowsze hobby, jakim jest ornitologia, nakręca mnie na wypady poza miasto w miejsca, gdzie mogę spotkać ptaszki. Na tym etapie mogą to być jakiekolwiek ptaszki, jarają mnie nawet pospolite piżonki 🐦

W czwartkowy poranek melduję się przed 7:00 na krakowskim dworcu autobusowym. Droga do Wisły zabiera kosmiczne cztery godziny z hakiem ze względu na remonty drogi w Ustroniu i Wiśle. Ostatnie metry jadę na oparach cierpliwości i od wyskoczenia z autobusu ratują mnie tylko zamknięte przednie drzwi i perspektywa spaceru wzdłuż tej drogi, gdzie nie ma ani chodnika, ani pobocza.

W centrum Wisły robię zakupy jedzeniowe, zabieram ze sobą żabkową kawę i wchodzę niebieskim szlakiem na Soszów Wielki. Po drodze mijam ładny pałacyk Habsburgów, ale kawa w łapce skutecznie uniemożliwia zrobienie jakiegokolwiek zdjęcia.

Ulica Jawornik

Wzdłuż ścieżki płynie sobie potoczek (też Jawornik), a przy nim co jakiś czas są ławki. Na jednej z nich przysiada pan Ptasiarz z lornetką 😍 witamy się, potakujemy, że przed chwilą nad naszymi głowami latała sobie kania ruda, życzymy sobie udanego dnia i wielu pięknych ptaków, po czym idę dalej.
Skoro nawiązuję interakcje z innymi obserwatorami ptaków, to chyba mogę sama nazywać się już ptasiarą! 😇

Koniec luźnego spacerku, początek podejścia

Trasa na Soszów jest bardzo malownicza i dosyć łatwa, zaliczam po drodze kilka mało uciążliwych podejść. Widzę też myszołowa i słyszę rudzika. Nie widzę i nie słyszę praktycznie żadnych turystów - nieoceniony plus wszystkich wyjazdów pozaweekendowych!




Samo wejście na Soszów Wielki spod schroniska to męczarnia, chociaż przyznaję, że widoczki z góry częściowo to rekompensują:


Na szczycie robię sobie krótką przerwę na jedzenie, podglądanie ptaszków (których jak na złość nie ma) i ciężkie rozkminy nad faktem polsko-czeskiej granicy kilka metrów ode mnie. W covidowych czasach znowu zaczęłam zauważać granice państw... Beztroska strefy Schengen na chwilę odeszła w zapomnienie, wielka szkoda.

A później kieruję się czerwonym szlakiem na Wielką Czantorię.
Idzie się niemal cały czas wzdłuż granicy i jest tutaj znacznie więcej ostrych podejść. Na jednym zejściu miałam wątpliwą przyjemność spotkania Niosącej Śmierć Gałęzi, która zakończyła swój marny żywot na obumierającym drzewie i z hukiem roztrzaskała się obok mnie. Dobrze, że jestem tak wyczulona na ptaszki i przy pierwszych nieśmiałych trzaskach zaczęłam się rozglądać do góry, dzięki temu mogę nadal klepać w klawiaturę! Teraz to brzmi jak dobra zabawa, ale na szlaku zrobiło mi się naprawdę gorąco, a nogi trzęsły mi się przez dobre kilkanaście minut.


W ramach terapii zastosowałam wewnętrzne okłady brzucha z górskich jagód i malin - pomogło 😋

Na innym podejściu spotykam Górskiego Ewangelistę, który - niepytany - zaczął komentować moje sandały w stylu "sandaaaaały w góry? Ehh, szkoda stóp". Zamiast klasycznej puenty zastosowałam mimikę mówiącą więcej niż tysiąc słów, ale i tak humor mi się popsuł aż do samego szczytu Czantorii. Dopiero tutaj mogłam pocieszyć się smażonym serem z tatarskim sosem i zimnym radlerem.

Wygląda pysznie, ale jakość dosyć podła

Szczyt graniczny

Jeden z widoczków ze szczytu

Najwyższy szczyt za mną, teraz już tylko powoli w dół.
Idę zielonym szlakiem na Małą Czantorię - widoki na trasie są czarujące! Dla takich panoram warto było przyjechać 😍


Widok na Ustroń

Na trasę założyłam bardzo zachwalane, polecane i w ogóle przezajebiste sandały Tevy przeznaczone na górskie wędrówki. W Jordanii mnie nie urzekły, do Australii w ogóle ich nie wzięłam, więc przeleżały w pudełku prawie dwa lata i pomimo ogłoszenia o sprzedaży, nikt się nie skusił. Uznałam, że warto zrobić do nich drugie podejście. Trochę rozchodziłam je w domu i bliskich okolicach, a ta wycieczka była ich pierwszym grubszym sprawdzianem. Jak widać na poniższym zdjęciu, lewa stopa nie podołała 😉 dobrze, że wzięłam skarpetki i plastry, chusteczki wciskane za paski też wiele pomogły:

Moda na żulicę

Zejście z Małej Czantorii w kierunku góry Tuł jest bardzo strome. Pamiętając okropne zejście z Sokolicy w Pieninach, szybko organizuję porządny drewniany konar, którym asekuruję się przez całą pozostałą drogę. Jestem święcie przekonana o tym, że w ten sposób uratowałam moje kolana.
Może jednak kijki trekingowe to nie jest taki zły pomysł?...

Po drodze mijam odgrodzoną uprawę leśną, a tam widzę dzięcioła zawzięcie tłukącego w pień drzewa. Wspaniale, niech leczy drzewo z robaczków siedzących pod korą 😊

Na końcu zejścia do wsi Podlesie jest ujęcie wody pitnej. Spotykam tutaj Czecha, który przyjeżdża samochodem z baniaczkami nabrać tej wody, co robi już od dobrych kilkunastu lat. Tak zachwala wodę, że piję ją bezpośrednio z ujęcia i nabieram jeszcze trochę do butelki na dalszą trasę.
Faktycznie jest niezła, choć pewnie w ocenie smaku pomaga ogólne zmęczenie i to, że w górach wszystko lepiej smakuje.

Omszona ścieżka

Kolejna część szlaku - z Podlesia na Tuł - jest absolutnie wspaniała! Trafiam też na dobrą, popołudniową porę i świetną pogodę, przez co cała panorama jest fantastycznie oświetlona i słońce wydobywa istną magię z tego widoku. Określenie "pełny błogostan" najlepiej oddaje wszystkie moje odczucia w tym miejscu 😇
Zresztą niech zdjęcia przemówią same za siebie:




Szlak prowadzi przez asfaltową drogę pomiędzy pastwiskami, po której biegają i jeżdżą na hulajnogach okoliczne dzieciaki. Idzie mi się tędy rewelacyjnie!


Z ptaszków widzę akrobatki jaskółki i krążące nad polami w oczekiwaniu na ofiarę myszołowy.
Z innych zwierząt - krowy zaganiane na pastwisku przez owczarka niemieckiego 😉



Po wygrzaniu się na drodze między pastwiskami, zielony szlak prowadzi na kolejne wzniesienie - Tuł.
Idę sobie spokojnym tempem, a tu znienacka, z wysokich traw na pastwisku, wyskakuje sarna i po sekundzie wzajemnej obserwacji przeskakuje przez ogrodzenie na drugą stronę pastwiska i galopuje w sobie znaną stronę. Owce i barany niewzruszone tą scenką dalej skubią trawę. Przepiękne są te dzikie zwierzątka (hodowlane zresztą też)!


Przez całą pozostałą trasę aż do Goleszowa nie spotkałam innego piechura.
Idzie mi się całkiem nieźle, choć trochę zmęczenie daje o sobie znać. Przysiadam na jednym z pól, oglądam jakiegoś drapieżnego ptaka i zajadam się orzechami. Chwilo, trwaj 😍


Przechodząc przez rezerwat Zadni Gaj, docierają do mnie hałasy z pobliskiego kamieniołomu w Lesznej Górnej. Czas wracać do krajobrazu antropologicznego, od którego tak bardzo potrzebowałam odpocząć.

Pan Ślimak też próbuje jak najszybciej przepełznąć na drugą stronę drogi

Nigdy w życiu nie spodziewałabym się tego, co właśnie tutaj nastąpiło.
Oglądając pospolite ptaszki wróblowate (skoro nic bardziej spektakularnego się nie trafiło, to i podglądanie pospolitych sikorek mnie cieszy), przez pole widzenia w lornetce przelatuje mi jakiś czarny Dementor. Momentalnie odkładam lornetkę i widzę jakieś duże czarne ptaszysko nad drzewami. To CZARNY BOCIAN! Dżizas, nawet nie wiedziałam, że można je tutaj spotkać! Ale co tam jedna sztuka, widzę ich aż trzy! Trzy czarne bociany 😍 chwilę latają, po czym przysiadają na czubku korony drzewa i maskują się tak skutecznie, że nie jestem ich już w stanie odnaleźć.
To jedno z ciekawszych przeżyć ornitologicznych 😃 łooo masakra, trzy czarne bociany 😁

No więc taka najarana niespodziewanym szczęściem tuptam dzielnie asfaltówką w stronę Dzięgielowa, a konkretnie miejsca oznaczonego jako Dzięgielów Zamek. Dalej odbijam w stronę Goleszowa w lasek, gdzie szlak prowadzi przez wąską i trochę zarośniętą ścieżkę. Jest tutaj trochę podejść, które dają się we znaki bardziej niż sądziłam - odzywa się już chyba zmęczenie po kilku godzinach wędrówki. Na dodatek od Małej Czantorii idę zupełnie sama i przez to cała trasa zaczyna mi się dłużyć. Łapię też niewielkie opóźnienie na trasie, pewnie przez przystanki jedzeniowe i obcierającego sandała. Pocieszające są żaby na ścieżce i zając, który przede mną ucieka w głąb lasu.
Widok strzelnicy w Goleszowie witam z ulgą 😀 Jeszcze kilkanaście minut marszu i nareszcie, po mniej więcej 9 godzinach od wyjścia, docieram do jeziora Ton! To miejsce kończące moją wędrówkę po Beskidzie Śląskim i tutaj właśnie spotykam się z mamą.

Z dzielnym towarzyszem konarem nad jeziorem Ton

Statystyki wycieczki:

  • czas trwania: ok. 9 godzin
  • dystans: 24,2 km
  • suma podejść: 1093 m, suma zejść: 1141 m
  • kroki: ponad 40k
  • wydany hajsik: ok. 50 zł na przejazd autobusem, ok. 70 zł na jedzenie i kawę - w sumie ok. 120 zł
Mapka wygenerowana w: mapa-turystyczna.pl



Profil wysokości wygenerowany w: mapa-turystyczna.pl


Spodoba Ci si� r�wnie�

0 komentarze