Podróż uśmiechu :)

Czasami cel podróży nie jest najważniejszy - liczy się sama droga, to, czego się na niej dowiadujesz i co robisz

Urodziny na Babiej Górze, 17.07.2019

By 21:19 , ,

Urodziny to poważna sprawa. Urodziny w środku tygodnia to poważnie skomplikowana sprawa - trudno jest je świętować, gdy wszyscy znajomi są wtedy w pracy. Ratunkiem staje się szybki wypad tam, gdzie jeszcze nie byłam - na Babią Górę, mając za towarzyszkę drugą Anię 😊


W środowy poranek ruszamy na pobliski przystanek i łapiemy busa do Zawoi. Podczas jazdy mam silne déjà vu - z tego przystanku, w takich warunkach, w blaszanej puszce podskakującej na każdym wyboju drogi jeździłam kiedyś do Cieszyna. "Moja trasa" została udoskonalona: teraz jeździ się bezpośrednio z dworca, po wcześniejszej internetowej rezerwacji biletów, wygodnym autokarem, czasem i dwupiętrowym, autostradą i drogami szybkiego ruchu, no miodzio! Tutaj o dziwo zachowały się jeszcze poprzednie standardy.

Przed 9.00, jako ostatnie pasażerki wspomnianego busika, wyskakujemy niedaleko wejścia do Babiogórskiego Parku Narodowego przy Przełęczy Krowiarek, skąd startuje najpopularniejszy czerwony szlak. Trudno mi powiedzieć, jak się nazywa przystanek, gdzie się wysiada - kierowca wie, gdzie powinien zostawić przyszłych zdobywców i zdobywczynie Babiej Góry 😉

PS Przy okazji warto wspomnieć, że Zawoja to największa i najdłuższa wieś w Polsce - ciągnie się przez jakieś 18 km, więc lepiej nie wysiadać na pierwszym lepszym przystanku w Zawoi.

Wejścia do Babiogórskiego Parku Narodowego jest płatne, a bilet kupuje się w budce przy parkingu samochodowym.
Wprawdzie pogoda jest niezbyt letnia, trochę brakuje słońca i ciepła, niemniej z entuzjazmem ruszamy na szlak!


Pierwszym dłuższym przystankiem będzie Sokolica (1h drogi), a na sam szczyt Babiej Góry potrzebujemy 2,5 godziny.
Początkowo szlak wiedzie przez kamienne schody, wzmocnione poprzecznymi deskami. Nie jest to mój ulubiony rodzaj nawierzchni w górach - mam wrażenie, że kolana mi wysiądą jeszcze przed szczytem. Ania przygotowała mnie mentalnie na tę atrakcję, więc dzielnie posuwam się do przodu krokiem kozicy, przeskakując kolejne stopnie. Trasa wiedzie przez gęsty las, więc zamiast podziwiać widoki, uważnie patrzę pod nogi, żeby się nie wydupcyć na tych kamieniach.


Po godzinie docieramy na Sokolicę, pierwsze miejsce z widoczkiem:

Panorama z Sokolicy


Panorama z Sokolicy


Panorama z Sokolicy

Nie są one zbyt imponujące, za to dzięki temu rozumiem, dlaczego Babia Góra jest nazywana także Królową Niepogody. Niech będzie, nawet takie widoczki zza chmur przy drugim śniadaniu są przyjemne dla oka 😊

Za Sokolicą drzewa ustępują miejsca kosodrzewinie i to wśród niej wiedzie droga na kolejny szczyt - Kępę. Dzięki niej wiatr nam nie dokucza i przy prześwitach można pooglądać kolejne widoczki.




Po Kępie kolejnym szczytem do zdobycia jest Gówniak.
Szlak jest już ładnie eksponowany, więc pewnie przy ładnej pogodzie jest co podziwiać. Dzisiaj skupiam się przede wszystkim na zbliżającym się szczycie, który zaczyna majaczyć gdzieś tam z przodu:



Im bliżej szczytu, tym pogoda staje się lepsza - pojawiają się pierwsze przebłyski słońca zza chmur.



Osławiony Gówniak wziął swoją nazwę od pozostałościach po dawnym wypasie wołów. Więcej chyba nie trzeba tłumaczyć. Zaiste, piękna nazwa ❤


Przed nami ostatnia prosta na sam szczyt Babiej Góry!




A więc udało się, zdobyłam Diablak, czyli najwyższy punkt Babiej Góry - 1725 m n.p.m. 😎
Na górze wieje niemiłosiernie, aż głowę chce urwać. Chronimy się przy kamiennym murku, jednak jest to oblegane miejsce i trudno znaleźć miejsce faktycznie chroniące przed tym wichrem. Jemy trzecie śniadanie, trochę oglądamy widoczków zza chmur, cykam pamiątkową fotkę, że TAK, dotarłam tutaj ja, nie-miłośniczka gór:


po czym schodzimy dalej czerwonym szlakiem w stronę schroniska.
Zejście nie jest najprostsze (kamienne wysokie stopnie) i dochodzę do wniosku, że przydatne byłyby kijki trekingowe, których nie posiadam.


Przy zejściu zrozumiałam fenomen Królowej Niepogody - pierwsza część wycieczki to głowa w chmurach (dosłownie), za to po drugiej stronie szczytu słońce zaczęło się odważnie pokazywać i widoczki były znacznie lepsze.




Wiem, że nie jest to ideał, ale heloł - przynajmniej coś widać 😀

Schodzimy niżej i niżej, aż na ubogiej w większe rośliny trasie zaczynają się pojawiać pierwsze drzewa:


Szlak jest całkiem wygodny - idzie się po dużych kamieniach, za to bez sztucznie zrobionych schodów. 



Patrząc w tył, widać ciężkie ciemne chmury zawisłe dokładnie nad Diablakiem.


Na szczęście to już nie nasze zmartwienie, my dalej podążamy już tylko w stronę słońca!



W doskonałych humorach docieramy do schroniska na Markowych Szczawinach na urodzinowy obiad w postaci pierogów z jagodami 😍


Żeby nie było zbyt grzecznie (to w końcu dopiero 28. urodziny!), po pierożkach mały łyk czegoś mocniejszego 🍷


Ze schroniska obieramy zielony szlak, mając dużą nadzieję, że uda nam się stamtąd wydostać stopem czy busem do Krakowa. Zejście jest trudniejsze niż do tej pory, bardziej strome, szlak mniej pewny i trzeba uważać na każdy krok. Idziemy lasem, więc na panoramiczne widoczki nie ma co liczyć, za to wokół nas cisza i spokój. Nie ma wiatru, tylko szum wody w strumyku. Na trasie nie spotykamy innych piechurów, widać nie jest zbyt popularny wśród turystów.


Idąc trochę na czuja, udaje nam się doczłapać do miejsca postoju busów odjeżdżających na Kraków, więc zmęczone siadamy w środku i trochę przysypiając, wracamy do domu.

Cała wycieczka zabrała nam jakieś 6 godzin w górach, przy czym trzeba podkreślić, że nie śpieszyłyśmy się w ogóle (tak, wiem, że można to ogarnąć w 3 godziny i zdarzyło mi się później tak zrobić, ale to nie był ten typ wycieczki).

Całkiem przyjemne to były urodziny 🥰

Spodoba Ci si� r�wnie�

0 komentarze