Podróż uśmiechu :)

Czasami cel podróży nie jest najważniejszy - liczy się sama droga, to, czego się na niej dowiadujesz i co robisz

Wschodnia Sycylia w deszczu, 25-28.11.2022

By 00:48 , , ,

Ten wyjazd miał być remedium na moją psychikę, udręczoną toruńskim zesłaniem i siedzeniem na dupie w samotności. Sycylia, słońce, morze, wino, sery i chrupiąca pizza w trakcie typowego listopada - czy coś tutaj mogło pójść nie tak? Odpowiedź - mogło. I poszło.


Aby dostać się na warszawskie Okęcie na poranny lot, należy wyjechać z Torunia dzień wcześniej popołudniu, przespać się w stolicy i później ruszyć na lotnisko. Nie było to najszczęśliwsze rozwiązanie - wygenerowało dodatkowe koszty noclegu i nadmierne przemieszczanie się po Warszawie (mmm, moje ulubione zajęcie!). Noc w bardzo przeciętnym domu noclegowym, który nazwałabym hotelem robotniczym, nie należała do przyjemności, a trudności z zaśnięciem spotęgowały odczucie zmęczenia rano.
Na przyszłość raczej będę forsować opcję spania na lotnisku - w końcu po co przepłacać za podobny komfort?
Pojawił się jednak i przyjemny akcent - pierwsze zamówienie w aplikacji To Good To Go, która wynosi freeganizm na wyższy poziom odbioru elegancko zapakowanego jedzonka przeznaczonego na zmarnowanie. Paczucha z Costa Coffee to było coś! Piękna sprawa, będę korzystać!

Włochy


Po przylocie z mroźnej Warszawy czuję się jak w raju. Słońce! Ciepło! Nie marzną ręce! W tle widać Etnę z czapką z chmur. Nie spiesząc się, odbieramy (M. + ja) samochód z wypożyczalni - całkiem dobrze utrzymaną Lancię Ypsilon, choć poobijaną i porysowaną z każdej strony.
Zgodnie z planem ruszamy w stronę Taorminy i Castelmola!

Jedziemy płatną autostradą, żeby nie marnować cennych godzin słonecznych. Koszt niewielki, a czas przejazdu krótszy o godzinę. Przy okazji jest to potężna wprawka w tutejszy ruch samochodowy - używanie kierunkowskazów zupełnie się tutaj nie przyjęło, pasów na jezdni jest tyle, na ile pozwala jej szerokość, a ich liczba zmienia się płynnie w zależności od nastrojów kierowców (albo i innych czynników). Całe szczęście, że to nie ja jestem kierowcą 😊

Castelmola i Taormina


Droga do Castelmola jest bardzo kręta, wąska i zastawiona samochodami zaparkowanymi w losowych miejscach, w tym: na przejściach dla pieszych, na zakrętach czy na środku drogi. W Castelmola zostawiamy samochód na jednym z publicznych parkingów tuż przed miasteczkiem i wdrapujemy się na skałę, gdzie ulokowane jest miasteczko. Tutaj wymieniamy z przypadkowo napotkanymi Polkami walutę (bo przecież po co brać euro w gotówce na wyjazd, prawda?) i wracamy na parking wykupić bilet parkingowy. Mandaty z urlopów raczej nie są pożądaną pamiątką 😏

Wracając do miasteczka: podobno urocze, super klimatyczne, ochy i achy.
Rzeczywiście, labirynt krętych, wąskich uliczek wśród wysokich kamienic robi wrażenie. Przy okazji szukamy miejsca na kawę - w końcu w takich miasteczkach zawsze znajdzie się malutki lokal serwujący espresso. A tu zonk - najwidoczniej jesteśmy już mocno po sezonie, bo polecane knajpy są zamknięte lub remontowane. Szlajamy się więc po miasteczku, zaglądamy w okienka, podglądamy panów pracujących na rusztowaniu, wąchamy kwiatki na krzewach, a nawet wchodzimy do kościoła na Piazza Chiesa Madre.
M. postanowił wejść mi w kadr niemal za każdym razem, więc poza sycylijskimi widoczkami jest niepowtarzalna okazja pooglądać też mojego szofera.


Piazza Chiesa Madre


Na szczycie skały są ruiny średniowiecznego zamku Castello Mola. Nie wiadomo, jak długo już tutaj stoją, ale pewne jest to, że były użytkowane (jeszcze jako pełnoprawny zamek, a nie ruiny) już w XI wieku. Przyznam, że trzeba mieć trochę wyobraźni do zwiedzania tego miejsca, ale nawet jeśli takie ruiny nie są w moim kręgu zainteresowania, to już widok na morze - jak najbardziej!
PS Ruiny zamku są dostępne za darmo.

W ruinach zamku Castello Mola
W ruinach zamku Castello Mola
W miasteczku wchodzimy też do właściwie jedynej czynnej knajpki - Antico Caffe San Giorgio na Piazza San Antonino. Lokal został założony ponad 100 lat temu i zdaje się, że stanowi ważny punkt na gastronomicznej i historycznej mapie Castelmola. Wypijamy przy barze espresso, które - jak na nasze standardy - jest po prostu okropne 😅 Na dodatek nie dostaliśmy do niego wody. Pierwszy raz więc testujemy posłodzenie kawy, żeby móc to jakoś przełknąć. Chociaż drobinki cukru trochę chrzęszczą mi w zębach, pomysł okazał się skuteczny i do końca wyjazdu w ten sposób będziemy ratować kawy robione na włoską modłę.

Miasteczko faktycznie dosyć urokliwe, ale o ile nie ma się w planach chillowania z siedzeniem i podziwianiem widoku na morze lub Etnę - dwie godziny na spacer wystarczą.
Ruszamy więc dalej - Ścieżką Saracenów do niżej położonej Taorminy.


Ścieżka prowadzi kamiennymi schodami w dół. W przeciwnym kierunku raczej nie chciałoby mi się dylać, zwłaszcza w słońcu 😃 Spacer jest niesłychanie przyjemny - niemal nie spotkaliśmy tutaj innych turystów. Po drodze mijamy uroczy mały kościół (San Biagio) i Bramę Saraceńską, choć największą atrakcją są dla mnie widoczki i.... owocujące opuncje:


Widok na Taorminę ze Ścieżki Saracenów
Pół godziny od zejścia z Castlemola meldujemy się w Taorminie. Przed wyjazdem przygotowałam się mentalnie, że jest to mocno turystyczna mieścina - nikt nie kłamał, nawet w listopadzie turystów było sporo, a ceny wywindowane w kosmos. Wcześniejszy plan zakładał zjedzenie lunchu, jednak część polecanych knajp była nieczynna, a innych nie udało nam się znaleźć. Mówi się trudno - podobno w Katanii knajp z pysznościami w dobrych cenach jest od groma, więc tutaj możemy zjeść lunch w parku w postaci produktów z marketu, czyli antipasti, lokalnego sera pachnących pomidorków koktajlowych i chrupiącego pieczywa:

Piwko też wjechało 😉
Taormina ma trochę więcej atrakcji niż Castelmola. Wart odwiedzenia jest park miejski - Villa Comunale - z kwitnącymi strelicjami i pięknym widokiem na Etnę i wybrzeże i oczywiście z miejscem na skonsumowanie lunchu!


Z klasyków turystycznych wymienia się też Teatr Grecki, jednak po zobaczeniu dzielącej nas odległości odpuszczamy jego zwiedzanie.
Szwendając się po miasteczku, widać na każdym kroku piękne kościoły i place:


Trafiamy też na ścieżkę Salita al Castello - dosyć męczącą, krętą drogę prowadzącą ciągle w górę po kamiennych schodach. Na ścieżce wkomponowana jest droga krzyżowa, więc przynajmniej wiadomo, jak daleko do końca tych 541 schodów 😏 Widoki - miazga, koniecznie trzeba tu wejść! 💗
Na górze jest chyba najpiękniejszy kościół, który tutaj widziałam - Chiesa Madonna della Rocca z bryłą skalną w suficie:

Chiesa Madonna della Rocca
Chiesa Madonna della Rocca
Do wieczora już niedaleko, a że przed nami powrót piechotą po auto do Castelmola (tym razem standardową drogą dla pieszych) i przejazd na nocleg w okolicach Etny, to zbieramy się do drogi.

Śpimy w przyjemnym hoteliku w Fiumefreddo Sicilia, gdzie wieczorem podają absolutnie obłędną pizzę i domowe wino w Bella Ristorante Pizzeria Bar. Rzadko zapisuję nazwy knajp, w których jadłam, ale to miejsce jest naprawdę rewelacyjne!

Etna


Przed wyjazdem planujemy wejść na wulkan od strony północnej. Prognozy pogodowe są mieszane i trudno powiedzieć, czy w ogóle uda nam się tam wejść (jest przygotowany i plan B na ewentualność ulewnych deszczy/deszczu ze śniegiem).
Rano budzą nas pomruki burzy. Jedząc śniadanie i próbując rozgryźć obsługę dziwnego ekspresu do kawy z saszetkami z tajemniczym proszkiem, obserwujemy ścianę deszczu i potężne grzmoty. Nie jest dobrze 😕 Oczywiście mam na myśli ekspres i ohydną wręcz lurę, która wyszła w ramach "kawy".
Co do zdobycia Etny, wyjazd rano nie ma żadnego sensu, więc przeczekujemy na miejscu do przedpołudnia i dopiero wtedy wyjeżdżamy.
Droga jest piękna, kręta i tak mocno wspinająca się w górę, że nasz samochodzik wyje z rozpaczy. Im wyżej, tym mniej gościnne staje się okolica. Tak docieramy pod parking Piano Provenzana, gdzie.... nie ma żywej duszy.


Ten fragment stoku był tętniącym życiem zapleczem turystycznym do 2002 roku, gdy erupcja Etny i spływająca tamtędy lawa spaliła stojące jej na drodze hotele, restauracje i punkty usługowe. Piano Provenzana nie wróciła już do dawnej świetności - obecnie działa tam kilka budek agencji turystycznych i punktów gastronomicznych (w czasie naszej wizyty wszystko było pozamykane na cztery spusty).

Trochę na czuja idziemy kolorową od roślin i czarną od skał wulkanicznych ścieżką - w górę, do mgieł!

Nie powiem, całkiem urokliwa ta Etna

Trudno się chodzi po tym żużlu

Śnieg na wulkanie ❤



Taką drogę przeszliśmy w dwie godziny

Widoki są, jakie są; pogoda jest, jaka jest; Etna nie powaliła 😏 szkoda, że nie trafił nam się żaden dymiący minikomin lub chociaż smród zgniłego jaja.

W drodze powrotnej znów pada.


Katania


W Katanii już nie pada, za to leje. Dojeżdżamy do zarezerwowanego mieszkania, wypakowujemy rzeczy i - dosyć odważnie - idziemy w miasto.
Jak bardzo była to zła decyzja, niech świadczy chlupocząca woda w butach i brak jakiegokolwiek zdjęcia z wieczornego spaceru. Wśród wspomnień mam również:
  • dramatyczny problem ze śmieciami walającymi się wprost na ulicach i chodnikach (w tym rozwalone worki rozniesione przez szczury),
  • niezłe jedzonko - pasty i pizze oraz domowe wino w każdej knajpie,
  • oszczędnie podświetlone główne zabytki na Starym Mieście,
  • atmosfera ogólnej niepewności, być może wynikająca z tej thrillerowej pogody.
O ile wyschną nam ciuchy, jutro idziemy zwiedzać trochę porządniej Katanię. Tymczasem wieczór spędzamy z winkiem, oglądając Kung Fu Panda we włoskiej telewizji i grzejąc się pod kołdrą 😁 

Poranny update: buty nadal mokre, ale i tak idziemy zwiedzać. Przezornie wzięłam dwa razy więcej par skarpetek - niesłychanie dobra decyzja!
Deszcz nadal pada, więc w ramach atrakcji pod dachem rezerwujemy bilet w Muzeum II Wojny Światowej na Sycylii.

Stare Miasto jest bardzo urokliwe - niemal wszędzie jest ładny lub ciekawy budynek, zwłaszcza kościoły:



Jest też fontanna ze słoniem - symbolem miasta jeszcze przed IX wieku. 


Trafia się również bezgłowy pomnik:


Museo Storico dello Sbarco in Sicilia 1943 - muzeum położone blisko wybrzeża, w poprzemysłowej części miasta. W sumie dosyć ciekawe jest spojrzenie innych nacji na II wojnę światową i to głównie ten aspekt przekonuje mnie do wizyty tutaj. W naszym mniemaniu to Polska oberwała najbardziej i jest największą ofiarą wojny. Nawet jeśli królujemy w statystykach wojennych, to warto wiedzieć, że inne miejsca też ucierpiały i też rozgrywały się tam dramaty.
Sporo miejsca poświęcono w tym muzeum odwzorowaniu atmosfery strachu podczas bombardowań i wydarzenia związane z nalotem aliantów na Sycylię.
Ważna przypominajka - Włosi byli pod butem Mussoliniego = faszyzm.

Mieszkanie w latach 40. XX wieku


W schronie podczas bombardowania Sycylii

Benito Mussolini i król Wiktor Emanuel III

Po obiedzie niezbyt wartym wspomnienia jedziemy do Syrakuz.

Syrakuzy w deszczu


Tutaj też leje. Sam deszcz nie jest (już) tak irytujący, jak silny wiatr, dzięki któremu możemy podziwiać połamane liście palm, poprzewracane kosze na śmieci oraz wolnostojące znaki i banery leżące na drodze. Strach wręcz wyjąć aparat, dlatego zdjęć jest niewiele.


Idziemy w stronę Ortygii - wyspy połączonej mostem ze stałym lądem, na której są wszystkie najcenniejsze zabytki Syrakuz. Fatalna pogoda jednak zmusza do szybkiego przemykania opustoszałymi uliczkami zamiast spokojnego podziwiania atrakcji.
Wiatr powoduje taki sztorm, że fale rozbijają się o mury okalające Ortygę, przez co nie można zejść do źródełka Aretuzy.
Większość knajp jest pozamykanych, choć trafiamy do jednej z zaledwie kilku otwartych kawiarni, gdzie pijemy kawę typu włoska siekiera i chwilę odpoczywamy od deszczu i wiatru.
Pomimo niesprzyjającej pogody, widać urok i piękno tego Starego Miasta wpisanego na listę UNESCO 😊
Świątynia Apollina


Fontanna Diany na Placu Archimedesa


Katedra w Syrakuzach (Duomo)

Kościół św. Łucji (Chiesa di Santa Lucia alla Badia)

Ostatni dzień przed odlotem jemy śniadanie w wyjątkowej knajpce: Ciao Cafe.
Przemiły właściciel, świeżo robione dla każdego klienta cornetto i inne cuda, w tym domowe lody. Trafiła się nam perełka na osłodę zalanych deszczem wspomnień ze wschodniej Sycylii 😁

Ciekawostka - taką mieliśmy pogodę przed odlotem. Etna się w końcu pokazała:



Podsumowanie kosztów:

  • loty WAW - CTA - WAW (Wizzair): 288 zł 
  • noclegi: 60 € (40€ za noc w pokoju dwuosobowym i 80 € za dwie noce w mieszkaniu w Katanii)
  • wszystko inne (samochód, paliwo, jedzenie): ok. 600 zł
Sumarycznie jakieś 1200 złotych. 

Pechowo wyszło z tą pogodą. Tydzień wcześniej koleżanka w tym samym miejscu opalała się na plaży 😆 Faktem jest, że zachodnia Sycylia jest IMO ciekawsza, więc niska szansa, abym intencjonalnie znów tutaj zawitała, dlatego Katanio - arrivederci!

Spodoba Ci si� r�wnie�

0 komentarze