Podróż uśmiechu :)

Czasami cel podróży nie jest najważniejszy - liczy się sama droga, to, czego się na niej dowiadujesz i co robisz

Sposób na upał w środku zimy - Eljat, 27.02-02.03.2018

By 16:07 , , , ,

Po ciężkim dorabianiu się na emigracji w Anglii musiałam jakoś się nagrodzić za ten cały wysiłek.
Wiadomo, jakimś wyjazdem! Gdzieś, gdzie jest ciepło. Gdzie można tanio dolecieć. Gdzie można posiedzieć na dziko wśród zieleni.
Padło na Izrael! /ok, odpuściłam sobie tę zieleń/


Bilety kupiłam, będąc jeszcze w Anglii i próbując się ogrzać w moim mikropokoiku.
Pierwszą myślą było zabranie ze sobą koleżanki z Anglii, ale tutaj wyjazd skutecznie zablokował brak paszportu. Marta, szkoda bardzo :(

Poleciałam więc znów sama.

Założenia były stosunkowo proste:
  • jazda autostopem, który świetnie tam funkcjonuje;
  • odwiedziny jakiejś fajnej formacji skalnej na pustyni Negew - zależnie, gdzie uda mi się dojechać;
  • spanie na hippisowskiej plaży przy granicy z Egiptem;
  • snorkeling na rafie koralowej.
Plan sobie, a życie sobie - nie kupiłam maski do snorkowania (zabrałam za to okularki) i nie spakowałam namiotu (bo ciężki, bo noce i tak będą ciepłe, bo nie będzie chciało mi się go rozkładać).

W poniedziałkowy ranek, gdy Polskę nawiedziły koszmarne mrozy (-20'!), wylatuję landrynką z Okęcia. Przy okazji pierwszy raz widziałam odladzanie samolotu :)

                                           

Tuż przed wylotem znalazłam też informację o porzuconym namiocie przy lotnisku przez innych stopików. No w to mi graj, jednak będę mieć schronienie! :D

Pustynne krajobrazy

Jakaś oaza. A może to tylko fatamorgana?

Na lotnisku w Ovdzie ląduję w południe i pierwsze, co czuję po wyjściu z samolotu, to fala rozgrzanego powietrza. Ależ jest upał! Me gusta, za tym właśnie tęskniłam :)
Przebieram się w letni outfit, znajduję i zabieram porzucony namiot i idę do głównej drogi (zresztą jedynej dostępnej na tej pustyni).

Super szeroka droga, czołg by się zmieścił.
(W końcu to były teren wojskowy, hehe)


Zaczepia mnie tutaj taksówkarz, ale chociaż na początku uprzejmie odmawiam darmowej podwózki (nie bardzo chce mi się wierzyć, że będzie darmowa), to jednak nie rezygnuje i podjeżdża po mnie drugi raz.
Tym razem się zgadzam, bo skoro i tak jedzie w stronę Eljatu, to mogę się z nim zabrać do Red Canyon na mały treking :)
Wyskakuję z auta na przystanku autobusowym zaraz obok ścieżki prowadzącej do kanionu.

Sama droga do kanionu też jest czerwona - kolor zawdzięcza obecności związków żelaza w glebie.

Po drodze zrzucam plecak ze zdobycznym namiotem do małych, przeschniętych krzaków. Podobnie zrobiła para idąca przede mną- utwierdza mnie to w przekonaniu, że taka prowizoryczna przechowalnia gratów jest na tym odcinku stosunkowo bezpieczna.



Od głównej drogi należy pójść ok. 30 minut, żeby trafić na wejście na główny szlak do kanionu. Po drodze mija się też campground, czyli wyznaczone miejsce pod namioty, gdzie można spędzić noc. Nie ma tam żadnej infrastruktury, to jedynie pole oczyszczone z większych głazów, gdzie jest dozwolone biwakowanie (w końcu cała pustynia Negew to park narodowy i biwakowanie jest zabronione).

W trasie, już bez obciążenia.

Red Canyon to wyschnięte koryto rzeki Shani.
Zbudowany jest głównie z piaskowca, bardzo plastycznej i podatnej na czynniki zewnętrzne skały, więc woda mogła tu wyrzeźbić absolutnie fantastyczne kształty.
Zwłaszcza, że występują tutaj głównie powodzie błyskawiczne, gdy ekstremalnie wyschnięta ziemia nie jest w stanie przefiltrować dużej ilości opadów podczas np. burzy i woda w ciągu kilku minut tworzy wzbierającą falę.

To początek drogi, więc jeszcze trochę trzeba poczekać na te fantazyjne zawijasy.

Jeszcze chwila ....

Ooo, tu się już zaczyna :)

Kanion w pełnej krasie.

W kanionie często słychać język polski - w ten sposób zapoznałam się z parką Polaków, też autostopowiczów, Krystianem i Natalią. Wspólnie przechodzimy między skałami, jemy kanapki i robimy pamiątkowe zdjęcia.

Pozostali piechurzy na trasie.

Widok z góry.

Natalia na ściance.

Sam kanion to fajna atrakcja dla lądujących w Ovdzie - znajduje się przy trasie prowadzącej do Eljatu. Nie zajmuje też wiele czasu -  w sumie godzina na szlaku do kanionu i ok. 40 minut na jego przejście.
Ciężko byłoby uczynić z niego główną atrakcję, chociaż przyznam, że zrobienie dodatkowo jakiegoś pobocznego szlaku i noc na pustyni pod namiotem to całkiem niezły plan na wycieczkę do Izraela ;)

Do Eljatu przyjeżdżam ze starszym inżynierem pracującym na lotnisku w Ovdzie.

Chodzę po mieście, żeby złapać orientację w terenie (i przy okazji miejskie WiFi).
Miasto nie powala - jest pełne hoteli i apartamentowców, a pośrodku miasta, tam, gdzie z reguły znajduje się rynek/ superkościół/ supermeczet, jest wybudowane lotnisko.

No cóż, wiedziałam, czego się spodziewać, więc tylko zamierzam złapać internet i pójść w stronę Egiptu, żeby kolejne dni zajmować się leżeniem na plaży i nurkowaniem z kolorowymi rybkami.
Gdy tak sobie dumam na kamieniu nad morzem (właściwie czekam na załadowanie fb), zagaduje do mnie jeden facet. Facet ma na imię Jakob, jest Żydem, mieszka sam bardzo niedaleko i zaprasza koniecznie na hummus. I nocleg. Przy okazji ostrzega też przed spaniem na hippisowskiej plaży (w to akurat ciężko mi uwierzyć, tyle stopików to robiło i żyjo i dobrze się majo!).

W każdym razie.... Decyduję się wstąpić na ten hummus. Najwyżej podwieczór podreptam sobie na plażę, jak nie będę się czuć u niego komfortowo, w końcu namiot już mam.

Po hummusie - granat na deser.

Jakoś tak wyszło, że mamy sporo wspólnych tematów (wegetarianizm, podróże, zamiłowaie do ekopielęgnacji), więc rzeczywiście zostałam na noc na Jakobowskiej kanapie.
Z widokiem na cały Eljat i jordańską Akabę.

Panorama wieczorna.

Panorama nocna.
Panorama poranna.

Kolejnego dnia Jakob przygotowuje sabikh (pitę z bakłażanem, jajkiem i hummusem) i idziemy na plażę zobaczyć rafę koralową.

Po drodze mijamy port w Eljacie z całą masą nowiutkich samochodów.
Izraelczycy uwielbiają nowe samochody i zmieniają je stosunkowo szybko, co 5-7 lat.


Izrael eksportuje też setki ton błota z Morza Martwego - błoto jest przywożone do portu ciężarówkami i pompowane tymi rurami w dalszą drogę morską, głównie do Chin, gdzie jest pielęgnacyjnym hitem.


W tym momencie wykorzystuję trochę gościnność mojego hosta, który uparł się, żeby pójść na jedyną płatną plażę z dostępem do rafy - Coral Beach. Nie pomogły prośby ani groźby, że w ostateczności mogę pójść, jeśli sama za siebie zapłacę (bilet 35 NIS, mieszkańcy miasta mają tańsze wejście - za 12 NIS).
Jakob zapłacił za nas obu, wcisnął za bramkę i tak tam zostaliśmy na całe popołudnie :)

Rafa z góry.

Tutaj tuż przed pływaniem.

Bure koralowce przy brzegu.

O matko, jakie tam pod wodą były widoczki! Nie mam wodoodpornego aparatu, więc nic nie mogę Wam tutaj pokazać. Zresztą zdjęcia w internecie nie oddają tego, co się czuje pod wodą, gdy przepływa obok Ciebie ponadmetrowa ryba i kłapie na Ciebie pyszczkiem.
Jedyne, co mogę doradzić, to pojechać na miejsce, zanurzyć się w ciepłej słonej wodzie u brzegu morza, mocno trzymać się lin w wodzie i spokojnie przyglądać się kolorowym rybkom i rybom, koralowcom i ukwiałom.
Udało mi się usłyszeć, jak jedna z większych ryb ugryzła koralowca. Aż zachrupało!
To jedno z tych doświadczeń, które chcę jeszcze kiedyś powtórzyć, i patrząc z perspektywy czasowej, już niedługo mam ogromną szansę na spektakularne podglądanie kolejnego morskiego świata :)

Źródło: link

Wieczorem zaopatrujemy się w kolejne kubełki hummusu, baby ghanoush i świeżego melona.
Jakoś tak wyszło, że zostaję u Jakoba na kolejną noc ;)

Moje miejsce noclegowe, kanapa w saloniku.
W gratisie spalona słońcem twarz.

Pierwszego dnia marca (mój ostatni pełny dzień w Izraelu) Jakob musi podejść do pracy (jest menadżerem wysokiego szczebla w jednej z firm obuwniczych).
Rano pijemy kawę w promieniach wschodzącego słońca, później dostaję kanapki z bakłażanem i hummusem i idziemy wybrzeżem w kierunku Jordanii.

Tutaj zostaję na kilka godzin na samodzielnym plażowaniu - w tym celu idę na żeńską plażę, oddzieloną od innych plaż wysokim drewnianym murem, wchodzącym głęboko w morze i chroniącym przed wścibskim spojrzeniem mężczyzn.
Dzięki temu muzułmanki mogą się czuć swobodnie.

Plaża dla kobiet w Eljacie.

W ramach urozmaicenia przechodzę na drugą stronę muru na plażę koedukacyjną.

Swobodniej, bardziej tłoczno, mniej czysto.

Po kilku godzinach wraca Jakob i prowadzi mnie w kierunku małego sztucznego jeziorka, nazwanego przez Mapy Google'a New Marina. Zaraz obok jest luksusowy hotel Herod's Boutique.


Pośrodku jeziorka jest niewielka wysepka , na którą można dopłynąć łódką lub (dla wytrwałych) wpław. Przy północnym brzegu urządzono camping dla zmotoryzowanych (Izraelczycy przyjeżdżają tu swoimi domami na kółkach i piknikują, opalają się, pływają w jeziorku).

     



Miejsce dla zwykłych namiotów też się bez problemu znajdzie.

Kolejny raz rozkładam ręcznik i układam się niedaleko brzegu z Kindlem w ręce.
Jakob wybiera się w tym czasie na krótką sesję do spa.

Nudzi mnie jednak kolejne leżenie, więc idę na spacer wokół jeziora.

W tle Jordania.

Ok, Jakob tego nie polecał, ale kto by tego słuchał... Później żałowałam.
Po drugiej stronie w krzakach stoi zaparkowany kamper z całym swoim sprzętem wywalonym przed samochodem. Idę ładnie i grzecznie brzegiem jeziorka ze standardowym bananem na twarzy, aż tu nagle z kampera wychodzi trzech gości i zaczyna do mnie zagadywać po arabsku. Trochę się przestraszyłam, ale utrzymuję stałe tempo i staram się ich ominąć bez zwrócenia uwagi.
Mimo to zaczęli się do mnie zbliżać i próbować dotknąć i w jakiś dziwny sposób... przytulić (??).
Wtedy przestałam się przejmować utrzymaniem spokoju i puściłam się biegiem przed siebie! Na dodatek tył jeziora był słabo utrzymany, a ziemia błotnista, co mnie trochę spowalniało. Byle dalej, byle nie gonili!
Na szczęście Arabowie odpuścili i z bijącym sercem zostałam już przy samym hotelu, nie ruszając się nigdzie spoza zasięgu wzroku personelu, tak dla pewności.


Wieczorem Jakob robi domowy hummus (niestety, średnio dobry, jednak widelec nie zastąpi mocnego blendera), słuchamy polskiej i izraelskiej muzyki, gadamy o sprawach typu forex i kładziemy się wcześniej spać. Rano zamierzam się ogarnąć do wyjazdu, przecież jeszcze mam czas...

Szkoda tylko, że nie sprawdziłam wcześniej, że na Ovdzie nie są obsługiwane mobilne karty pokładowe.
Jest 7:00, stoję wśród porozrzucanych rzeczy na kanapie, głodna i bez zrobionego prowiantu na drogę, za półtorej godziny mam autobus na lotnisko, a teraz orientuję się, że zostałam właściwie bez karty pokładowej i nie mam szans nigdzie jej wydrukować!
Tutaj objawił się ostatni przejaw dobroci i wyrozumiałości Jakoba, z którym:
  • jadę taxi po klucze do jednego ze sklepów Jakoba, w którym jest drukarka,
  • teraz taxi do sklepu w centrum handlowym Ice Mall,
  • wchodzimy pracowniczym wejściem i przed wejściem do CH musimy się poddać kontroli,
  • uruchamiamy jedną drukarkę, która jest zepsuta;
  • uruchamiamy drugą, zakurzoną drukarkę, która działa!
  • komputer nie widzi mojego telefonu,
  • przerzucam kartę pokładową przez maila na skrzynkę firmową,
  • DRUKUJEMY TO DZIADOSTWO od razu w ilości 5 sztuk XD
  • czekamy na pracownicę, żeby oddać jej klucze przed pracą,
  • taxi do mieszkania i superszybkie pakowanie i zrobienie ostatnich izraelskich kanapek z bakłażanem i omletem na drogę (a Jakob wyposażył mnie tak hojnie, jakbym miała wracać do Polki pieszo).
Nie wiem, jak do tego doszło, ale zdążyłam na autobus do Ovdy, nawet z zapasem czasowym!
Pierwszy raz wydałam też pozostałe szekle po poprzednim Izraelu - całe 21,50 NIS za dojazd na lotnisko.

Wylatując z Izraela, przy pierwszym wywiadzie dostajemy naklejkę na paszport, a pierwsza cyfra z przodu oznacza nasz "stopień niebezpieczeństwa" w skali 6-stopniowej.
W Tel-Avivie dostałam 5 (pewnie dzięki Michałowi), tutaj już awansowałam na 6 ;)
Nie podobało im się, że to mój drugi pobyt w tym kraju w krótkim czasie i wiadomo, samotna podróżniczka zawsze jakoś podejrzanie wygląda.
Na pierwszym security nie robi to żadnej różnicy, niestety drugie security to już osobna kolejka i skaner, a później ręczne przekopywanie plecaka, pobieranie próbek na substancje zakazane i baaaardzo drobiazgowy wywiad.

Przeżyłam, choć procedury są nużące i strasznie się dłużą. Nawet mi się pić zachciało, a tu z pomocą przychodzi poidełko w strefie bezcłowej, na taki długi lot woda to zbawienie!

Ostatnie spojrzenie na pustynię.


Morze Martwe z lotu ptaka.


Północne wybrzeże Izraela, gdzieś tu widać Tel-Aviv.

Ląduję w Pyrzowicach i moja pierwsza myśl po wyjściu z samolotu: Kur*a, piździ!
Wylądowałam w japonkach. Na zewnątrz -18'.

Do Mamy odwozi mnie brat - pomysł stopowania w taki mróz szybko upadł.

Podsumowanie kosztów:
  • loty WAW-VDA i VDA-KTW [Wizzair]: 84 zł
  • pociąg do WAW i podwózka z KTW: 80 zł
  • autobus z Eljatu do Ovdy: 21,50 NIS (ok. 22 zł) 
Uwaga, sumarycznie 182 zł! Super tanio dzięki gościnie Jakoba :D Co więcej, wróciłam bogatsza o fantastyczne japonki, sukienkę i koszulę - wygrzebane z pozostałości po odzieżowych biznesach Jakoba. Czyli hmm, właściwie zarobiłam na tej podróży ;)

Eljat jest spoko, ale raczej dla backpackersów - hotele są piekielnie drogie, a miasto nijakie.
Tymczasem wystarczy wziąć ze sobą namiot, aby bez problemu spać na plaży, gdzie za dnia można nurkować w rafie, albo na pustyni po przejściu pustynnych szlaków. I to wszystko za darmoszkę :)

Spodoba Ci si� r�wnie�

0 komentarze