Podróż uśmiechu :)

Czasami cel podróży nie jest najważniejszy - liczy się sama droga, to, czego się na niej dowiadujesz i co robisz

Jednodniówka w Turynie, 26.10.2019

By 00:47 , , ,

Pomysł na fajny weekend - spacer po mieście, wizyta w muzeum i pyszna pizza.
Pomysł na jeszcze lepszy weekend - dokładnie to samo, tylko w Turynie.


Pomysł na Turyn wziął się (jak zwykle) z tanich wizzairowych biletów oraz mojej chęci powrotu do idei jednodniowych wypadów - bo najczęściej nie obciążają znacząco portfela, można je łatwo wcisnąć w kalendarz, nie trzeba angażować opieki do prosiaków, pakowanie ogranicza się właściwie tylko do szczoteczki do zębów, a przy tym dają naprawdę mnóstwo radości.
Zwłaszcza, jak się jedzie z M. 😃
Z drugiej strony, trzeba się przyłożyć do dobrego zaplanowania wyjazdu, żeby na miejscu móc tylko korzystać ze zdobytej wcześniej wiedzy, a nie doczytywać po drodze, co to właściwie za ogromny pałac na środku miasta i skąd w Turynie wzięło się Muzeum Egipskie.

Tym bardziej żałuję, że zabrakło mi siły i weny na porządne planowanie... Z braku laku poszłam na skróty i postawiłam na Muzeum Motoryzacji, spacer po starówce, kawę i pizzę. Powinno wystarczyć tych atrakcji, zwłaszcza że przez godziny lotów nie była to typowa jednodniówka, a raczej "półdniówka".

Na miejscu meldujemy się w sobotę w nocy - do ogarnięcia mamy dodatkowo nocleg.
Ponieważ Turyn nie oferuje żadnego taniego spania, więc jak na prawdziwych cebulaków przystało, śpimy na lotnisku.
Oczywiście po wcześniejszej kolacji i winie z bezcłówki na lepsze spanko.



Noc mija całkiem miło - nikt nas nie budził ani nie przeganiał.
Rano jedziemy autobusem miejskim za jakieś chore pieniądze (wynoszące dokładnie 6,5 €) do ciągle śpiącego miasta. Zaopatrujemy się w Lidlu w śniadanie i przekąski i idziemy na starówkę, po której całkiem wiele sobie obiecuję - w końcu Turyn był pierwszą stolicą zjednoczonych Włoch, a takie dziedzictwo zobowiązuje!




Rowery miejskie, drogie jak nieszczęście.

Pałac Królewski
Na zegarach wybiła już 9:30, jest niedziela, a miasto nadal jest wyludnione. Nikt tutaj nie chodzi na poranną mszę do pięknych (podobno) kościołów na starówce? Nikt nie wyprowadza pieseła na poranną kupę? Gdzie są turyści spragnieni porannej kawki?
Kościoły i muzea (np. Molle Antonelliana, symbol Turynu i najwyższy ceglany budynek w Europie) są pozamykane - to smutne, bo pozostaję z ogromnym niedosytem tego miasta, ale co gorsza - knajpki i kawiarnie również. Mimo moich najszczerszych chęci muszę się obejść bez Lavazzy 😞

Dlaczego akurat Lavazzy? Historia tej marki rozpoczęła się właśnie w Turynie w 1895 roku od małego sklepiku pana Luigiego Lavazzy i nowatorskim pomyśle mieszania ze sobą kilku rodzajów ziaren kawy. Tak, nikt wcześniej tego nie robił 🙂
Luigi eksperymentował z mieszankami, zdobywał kolejne punkty dystrybucji, ciągle rozwijał i udoskonalał swój biznes, aż dotarł ze swoimi kawowymi mieszankami do domu wszystkich Włochów. Z biegiem czasu marka zyskała światową sławę, ale centrala firmy, która nadal pozostaje w rękach rodziny Lavazzów, ciągle mieści się w Turynie.

Starówka przez swoją uogólnioną niedostępność niespecjalnie mnie powaliła, ale mam nadzieję, że Muzeum Motoryzacji nadrobi wrażeniami.
Częściowo nadrabia już sama trasa do tego muzeum - trzeba przejść ponad 5 km, za to pięknym deptakiem nad samą rzeką Pad (najdłuższą we Włoszech), grzejąc się w słońcu i patrząc na wiewiórki kicające po płocie 🙂






Museo Nazionale dell'Automobile to jedno z najciekawszych muzeów na całym świecie! Przynajmniej tak zaklasyfikował je brytyjski The Times w 2013 roku i nie ma w tym ani krzty przesady.

Bilety kupuje się na dostępne godziny. Niedziela to wiadomka, kolejka po bilety na kilkanaście osób przed nami - poczekamy sobie na nasze wejście, ale po tym długim spacerze to nawet fajnie jest siedzieć na ławce i czekać 😃
Stoję sobie w kolejce (moja tura), gdy wtem, niespodziewanie, moje oczyska rejestrują istnienie znaku "CAFFÈ". Jest!! Jest tutaj kawaaaaa!! Sprawdzam dla pewności w internecie, czy jest otwarta - otóż TAK, jest OTWARTA! Ooo Paanie! 😃 Wołam M. na zamianę i lecę jak na skrzydłach do lady, gdzie ultraprzystojny barman (taka włoska wersja Chrisa Hemswortha) przyjmuje moje zamówienie. Kawa się mieli, z ekspresa bucha para, Chris wciska guzik i cyk - dostaję dwa americano 💗
To jest to, czego potrzebują wymęczeni nocą na lotnisku polskie cebulaki!
Niosę kawę do stolika (M. już zdobył bilety), wracam i chcę zapłacić, a tu ZONK - nie ma terminala!
Tak, właśnie tak, w jednym z najpopularniejszych muzeów we Włoszech za kawę nie zapłacicie kartą 🙈 Kiedy ostatnio potrzebowałam w strefie euro jakiejś gotówki?
Gorączkowe poszukiwania grubych lub drobnych eurasków dają połowiczny sukces - mamy połowę zawrotnej kwoty 2€. Druga połowa jest uwięziona na szafce na plecaki.
Na szczęście mało serdeczny Chris okazuje nam miłosierdzie (a może to była litość?) i puszcza nas wolno po zapłaceniu za tylko jedną kawę.

Ok, koniec cebulowo-kawowych historii, wracamy do zwiedzania.

Zwiedzanie najlepiej zacząć od samej góry, czyli trzeciego piętra - tutaj są zlokalizowane najstarsze eksponaty - zarówno całe samochody, jak i części (np. silniki) - i wspaniale widać, jak długą drogę przebył przemysł samochodowy od początku swojego istnienia do czasów współczesnych.
Wjeżdżamy na górę, a tam .... WOW!
Pięknie dopieszczone samochody, błyszczące, stare, unikatowe modele! Nawet mnie, czyli totalnemu ignorantowi samochodowemu, opadła szczęka 😃

Mercedes z 1936 roku, przedwojenna myśl techniczna Niemców.
Włoski Fiat także z 1936.
Trochę lotniczy, trochę drogowy Citroen z 1955 roku.
Totalnie urocza Multipla 🙂 Jeździłabym! 1956 r.
Wystawa na drugim piętrze koncentruje się na tym, jak bardzo samochód wpłynął na życie człowieka - zarówno na życie jednostki, jak i całego społeczeństwa. O tym, jak samochód zmieniał oblicze naszego życia, jak wiele nam ułatwił w kwestii przemieszczanie siebie i towarów oraz ile emocji przynosiły wyścigi np. Formuły 1.

Wielka Wędrówka Hipisów przez USA. Kultowy ogórek i przykładowe wyposażenie.
Kanciaste Ferrari z nadwoziem od Pininfariny (czy tam piri piri).
Zapasowe koło od Pirelli, tego od kalendarzy.

Wyścigówka z 1965.

Na parterze są wszystkie technologiczne nowinki. Dla miłośników aerodynamicznych kształtów i pełnej elektroniki w samochodach - raj na ziemi.

Jeden z nielicznych ładnych samochodów, M. się pewnie zgadza 🙂
Wizytę w muzeum zamknęliśmy w 1,5 godziny - myślałam, że zejdzie nam trochę dłużej, niemniej i tak było naprawdę ciekawie.
Przy wyjściu zaniosłam jeszcze Chrisowi tego brakującego euraska z szafki, nawet się uśmiechnął 🙂

Czasu nie zostało nam jakoś kosmicznie dużo, więc zamiast wracać piechotą do centrum, idziemy złapać metro. Przystanek jest blisko, żółta linia jedzie bezpośrednio do miasta, więc co może pójść nie tak?
A tu kolejny ZONK, bo znalazło się kilka pechowych punktów:

  • remont ulicy i mało logiczne objazdy (obchody?) dla pieszych;
  • automat biletowy nieprzyjmujący kart płatniczych (ten przyjmujący był akurat zepsuty);
  • walka z bankomatem, który nie akceptuje kart z Revoluta. Na szczęście karta z banku z żubrem działa;
  • walka z automatem, żeby przyjął banknot. Wypluł nam później resztę w kilkunastu monetach.
Awarie się zdarzają wszędzie, nie ma co psioczyć, chociaż czas nas coraz bardziej goni nie bardzo są nam na rękę.
Jedziemy na jedną z głównych stacji Porta Susa z nadzieją na jakąś ciekawą knajpkę i trafiamy przypadkowo na całkiem sympatyczną pizzerię. Stolik w słońcu, pizza z pieca i piwko dla każdego - jest pięknie!
Uwielbiam prawdziwe włoskie pizze, ten sosik pływający na wierzchu, grubo ciosane kawałki mozzarelli i chrupkie ciasto - nawet tylko dla niej warto tutaj było przyjechać 🥰


Relaksowanie się przy jedzonku przerywa M., domagając się szybkiego zakończenia obiadu i zebrania w trybie natychmiastowym na pociąg na lotnisko.
Rozkład jazdy niestety nie jest zbyt korzystny i musimy jechać wcześniejszym pociągiem, a to oznacza jedno: z plecakami i pełnymi brzuchami czeka nas 2 kilometry truchtu na stację.
Szybki spacer wzdłuż głównej drogi (ooo, jaki ładny ptaszek!), duże skrzyżowanie (kurde, już nie daję rady!), podkręcenie tempa do biegu (po co tak się obżerałam tą pizzą?), duże rondo na resztce sił (biegnij przodem, dogonię Cię) - i oto jesteśmy na ostatnie minuty przed odjazdem pociągu na stacji.
A tam kolejka do automatu na bilety.
Obsługa mówi, że bilet można kupić tylko w automacie.
Nie zdążymy tego zrobić!
Ależ oni mają bałagan w komunikacji, no głowa mała!
Ktoś podpowiada, że bilety można jednak kupić u konduktora.
Nie mamy innej opcji - wsiadamy do pociągu na chwilę przed jego odjazdem i przeciskamy się do samego przodu celem kupna tych biletów.
A tu zonk, konduktora nie ma 🙂

Nie pojawił się aż do lotniska, więc ostatecznie przejechaliśmy się pociągiem na gapę. Ponad 5€ w kieszeni.
Wydajemy ten majątek na wino bezcłówki, przyda się na jakiś weekendowy wieczór już w Polsce 🥰

Torino Airport i Alpy w tle.

Podsumowanie kosztów:

  • loty KRK - TRN - KRK [Wizzair]: 108 zł
  • komunikacja miejska w Turynie: 8,2 €
  • bilet wstępu (muzeum): 12 €
  • jedzenie: 12,6 €
W sumie ok. 250 złotych. Może wyjazd nie obfitował w niezapomniane atrakcje, ale na pewno warto było ruszyć się z domu gdzieś dalej 🙂

Spodoba Ci si� r�wnie�

2 komentarze

  1. ja też mieszam smaki kawy;)) rozumie to doskonale- smakosz coffee

    OdpowiedzUsuń
  2. świetny pomysł na krótki wypad, bardzo fajne miejsce

    OdpowiedzUsuń