Podróż uśmiechu :)

Czasami cel podróży nie jest najważniejszy - liczy się sama droga, to, czego się na niej dowiadujesz i co robisz

Majorka na dziko w sezonie, 6-9.08.2018

By 00:01 , , , , , ,

Ryanair: Bilety za dwie dychy na Madżorkę w sezonie!!!
Minus - z Berlina. Plus - na poniedziałek zaraz po Woodstocku, który odbywa się w Kostrzynie przy niemieckiej granicy.
Bilans: trzeba lecieć 😁


Żeby polecieć, trzeba się najpierw na to berlińskie lotnisko dostać.
Tutaj padło na tak bardzo woodstockowy autostop i była to najprawdopodobniej najlepsza możliwa opcja - spod samej granicy zabrali mnie inni wodstockowicze i podwieźli do samego centrum, na Alexanderplatz.

A co to tam w tle? :) (odp. Katedra Berlińska)

Poszło mi tak szybko, że mam jeszcze całe popołudnie do zagospodarowania. Nie mogę zmarnować TAKIEJ okazji do szybkiego spaceru po niemieckiej stolicy! Trochę na czuja sobie łażę i staram się zachwycić tym miastem, ale jedyne, co fajnego spotykam, to (poza wieżą na Alexanderplatz) budynek Czerwonego Ratusza:

Mój zachwyt nie został więc w najmniejszym stopniu rozbudzony.
Teraz - gdy już się trochę dokształciłam - wiem, że wybrałam po prostu słabą trasę i ominęłam najfajniejsze rzeczy. Ale wstyd. Dobrze, że Ryanair lata dość często i dość tanio z Krakowa, nadrobię sobie braki w któryś weekend. 😉 (EDIT: po koronakryzysie może nie być tak różowo.)

Nocka na lotnisku Tegel, czyli okropnym wspomnieniu słusznie minionych czasów, mija całkiem fajnie - zwłaszcza, że obok mojego posłania rozkłada się inna woodstockowiczka, która nazajutrz leci na Ibizę. Mam więc towarzyszkę do piwka na dobranoc 🙂

Plan na Majorkę był dosyć prosty:
  • włóczę się po wschodzie i północy wyspy, bo jest bardziej dzika, ma ładniejsze plaże i mniej turystów, co jest ważne zwłaszcza, gdy leci się w super wysokim sezonie;
  • do przemieszczania stosuję autostop, jak zwykle zresztą 😀 do tego planuję duuużo chodzenia;
  • śpię na dziko - zwłaszcza, że nie biorę ze sobą namiotu! 😁

Dzień 1. Autostopem na koniec świata i noc z lesbijką

Po przylocie na Majorkę od razu biorę się za łapanie stopa - idzie całkiem zgrabnie, nawet zaliczam łapanie na drodze szybkiego ruchu. Kierowcy mili, mówiący po angielsku, część tubylców, część turystów.
W dwie godziny jestem na drugiej stronie wyspy, w małej miejscowości Cala Bona sąsiadującej z dużym kurortem Cala Millor. Jest tu podobno jedna z ładniejszych plaż Majorki i faktycznie, trudno się z tym nie zgodzić 🙂 Biały miękki piasek, turkusowe ciepłe morze i duże skałki na zostawienie rzeczy bez konieczności wytrzepywania z nich tego bielutkiego piasku przez kolejny miesiąc. Widoczek taki 6/10 - za bardzo zabudowane to wybrzeże, ale i tak miło jest tutaj odpocząć 😊




Wieczorem szukam miejscówki do spania - typuję kilka bardzo opuszczonych plażyczek, ale jakoś żadna nie przypadła mi do gustu pod kątem bezpieczeństwa. Idę sobie więc dalej i dalej, widzę na mapce, że droga kończy się na cyplu, a obok jest zielona połać - to będzie dobre miejsce!
Po jakiś dwóch godzinach dochodzę do tej zielonej połaci, która okazuje się zwykłym kamienistym klifem, po którym skaczą sobie kozy. Nie ma absolutnie żadnej szansy na nocleg w tym miejscu 😔
W poczucie rezygnacji nastawiam się na całonocny marsz, chociaż nogi mi już odpadają.
Wtedy pojawia się ona.
Gruzinka.
Młoda niania niemieckiej rodziny, z którą przyjechała tutaj na wakacje.
Ma do dyspozycji swój własny domek blisko tego klifu. Zaprasza mnie do siebie na noc, bo jest zafascynowana backpackersami i chciałaby się dowiedzieć, jak to jest podróżować w ten sposób.
Waham się tylko przez chwilę, po czym ląduję na swój pierwszy nocleg w pokoiku z łazienką w dużym domu przy klifie.

Gruzinka u siebie jest znacznie mniej żywotna, atmosfera szybko robi się drętwa.
Czasem zdarza się i tak, trudno, dobrze jest wtedy po prostu pójść szybciej spać.
Zanim to jednak zrobiłam, Gruzinka proponuje skręta na rozluźnienie. Tego się nie spodziewałam 😀
Za trawkę dziękuję (odpala sobie sama), ale kieliszka wina nie odmawiam.
Ciągle jest jednak drętwo, więc ulatniam się do łóżka.
Próbuję zasnąć, gdy rozlega się ciche pukanie. Gruzinka przyszła z propozycją spędzenia trochę czasu sam na sam 😃
Pierwszy raz na poważnie poderwała mnie dziewczyna, na dodatek młodsza! 😃
Dla zaciekawionych: odmówiłam.

Jeszcze jeden widoczek.


Dzień 2. Jaskinia, smażing i plażing

Rano wyjątkowo szybko zbieram się na "wschód Słońca" (wschód był godzinę wcześniej, ale nie wstałam na czas) na punkt widokowy Costa del Pins.
No niestety widok nic nie urywa, bo słońce świeci prosto w oczy i właściwie nic nie widać.

Jeszcze w trakcie rozbudzania.
Stąd trochę na piechotę, trochę autostopem docieram do jaskini Coves d'Arta - mniej popularnej siostry Drach Coves, czyli Jaskini Smoczej.
Zwiedzanie nie jest turbo tanie, bo płacę aż 15€, za to w środku ... Widok zapiera dech! Ta jaskinia naprawdę urywa dupsko!
(i jest oczywiście chłodniej niż na zewnątrz, a przed 10:00 temperatura przekroczyła 30℃).
Zwiedza się z przewodnikiem, który tłumaczy wszystkie zawiłości geologiczne i pokazuje ciekawsze formacje w środku. A jest na co popatrzeć!

Wejście do jaskini i gościnnie niemieckie dziadki.




W trakcie zwiedzania, w jednej z komnat ze spektakularnymi naciekami, jest widowisko z kolorowym światłem do mocno ekspresyjnej muzyki (część soundtracków, część klasycznej). Oglądam jak urzeczona, w tej komnacie echo pięknie roznosi i zwielokrotnia dźwięki, a gra świateł wydobywa trochę życia z tych skał. Pięknie, naprawdę warto to zobaczyć!








W jaskini jest możliwość nawet wzięcia ślubu - sceneria może nie jest romantyczna, ale na pewno bardziej zapada w pamięć niż tony kwiatków i białe krzesła w kościołach.

Półtorej godziny minęło jak z bicza strzelił - wychodzę z jaskini ciągle pod wielkim wrażeniem tych formacji, aż tu nagle uderza we mnie fala rozgrzanego powietrza. Musi być więcej niż 35 stopni. Jak żyć w taką pogodę?
Uznałam, że nie ma się co załamywać, przecież lubię ciepełko, więc na pierwszy ogień (OGIEŃ, hehe) idzie zaplanowane zwiedzanie miłego miasteczka, jakim jest Porto Cristo.
Póki byłam w klimatyzowanym aucie, plan był całkiem sensowny.
Poza autem byłam w stanie jedynie wdrapać się na wzgórze do neoromańskiego kościoła Mare de Déu del Carme (Matki Bożej na Górze), kupić bilet i siedzieć w środku, próbując się trochę schłodzić. Rezultat był jednak mierny.
Lepszy efekt daje wizyta w supermarkecie i dłuuugie wybieranie zimnego napoju, stojąc pod nawiewem klimatyzacji. Na dodatek zapłaciłam za bardzo zimną colę mniej niż za bilet do kościoła 😁

Kościół, w którym nie było chłodno.
Uliczki Porto Cristo.
Sorry, jest za gorąco, żeby zwiedzać jakiekolwiek miasteczko. Włączam tryb PLAŻING do końca tej wycieczki.
Łapię stopa na północny kraniec wyspy, bo jest tutaj sporo plaż oznaczonych Błękitną Flagą.
Po godzince jestem już na Plaja de Muro, naprawdę pięknej i długiej plaży.
Kąpię się (długo), schnę (krótko), znów się kąpię, znów schnę. Prawilny plażing!


Szybko zaczynam się jednak nudzić, więc zaczynam stopować w stronę przylądka Formentor - ależ tam jest potencjalnych pięknych miejscówek do spania! Zabiera mnie miły ziomek, z którym jadę do sklepu, a później - za jego namową - z powrotem na tę samą plażę 😅 Jest sympatyczny, ale ciężko się go pozbyć i nalega na wieczorne wyjście i najlepiej nocleg u niego w domu (zamysł był taki, jak poprzedniej nocy, tym razem w wersji heteroseksualnej). Rozważam mało elegancką ucieczkę, ale ziomek jest ode mnie znacznie większy, silniejszy i na pewno szybszy, a ja jeszcze bujam się z plecakiem. Lipa straszna.
Im dalej w las (raczej w plażę), tym bardziej zaniepokojona jestem rozwojem sytuacji. Facet jest mocno zdesperowany! Znajomość kończę więc bardzo stanowczo, z użyciem drobnej przemocy fizycznej na parkingu przy ludziach (dla bezpieczeństwa).
Przyjezdni są tutaj strasznie dziwni!

Uspokajające spojrzenie na ładną plażę.
Z Formentoru dzisiaj nici. Planuję spać na jakiejś opuszczonej plaży - późnym popołudniem, gdy upał staje się mniej dokuczliwy, zaczynam wędrówkę na północ przez kurortowe miasteczka.
O 22:00 dociera do mnie, że z noclegiem znów będzie bardzo trudno.
Muszę chodzić poboczem ruchliwej nieoświetlonej drogi, zakładam więc odblaski, zwłaszcza, że wśród aut dostrzegam też dwa radiowozy.
Po chwili dostrzegam trzeci.
A niee, czekaj, to jest JEDEN, ten sam radiowóz, tylko mija mnie co kilkanaście minut. Gdzie on musi zawracać i po co robi takie pętelki?
Gdy widzę go czwarty raz, przechodząc przez centrum małego miasteczka, zaczyna mi się robić nieswojo.
Jeszcze gorzej czuję się, gdy Google prowadzi mnie wzdłuż jakiś pustostanów nieoświetloną ulicą.
Uwaga - radiowóz pojawia się kolejny raz, w tej właśnie opuszczonej dzielnicy!
Nikogo tam nie ma (poza mną), nic tam nie jeździ (poza nimi)!
Ze strachu miałam ochotę zacząć piszczeć, ale emocje tak mnie przydusiły, że teraz nie pamiętam, jakim cudem udało mi się w ogóle wtedy oddychać i dalej iść tą przeklętą ulicą.

Grubo po północy pojawia się w końcu wspaniały jak na majorkańskie warunki nocleg (choć normalnie dałabym mu 4/10) - plaża pokryta miękkimi wysuszonymi wodorostami. Minusem jest to, że osłania mnie na wysokość niecałego metra, więc wszystko musiałabym robić w kuckach. Po drugie, obok jest główna droga i ciągle jeżdżą tam samochody. Po trzecie - te wodorosty strasznie śmierdzą!
Może jednak warto poszukać czegoś jeszcze dalej? W końcu i tak przeszłam już kilkanaście kilometrów (w japonkach!), to kolejne 2 czy 3 km nie zrobią mi już różnicy.
O 2:00 dopada mnie jednak takie zmęczenie, że wszystkie te minusy nie mają już żadnego znaczenia i kompletnie wymęczona w końcu zasypiam, mając śmierdzące glony pod sobą.



Dzień 3. Formentor i camping w górach

Z samego rana zbieram się na Formentor - znowu piechotą, bo o 6:00 rano ruch samochodowy praktycznie nie istnieje. Nigdy nie przeszłam tylu kilometrów w japonkach 😁 Zaczynam rozumieć fenomen Havaianasów, naprawdę dają radę!

Im później, tym łatwiej idzie mi łapanie stopa, głównie wśród turystów, np. Polaków z Gliwic 🙂 Popołudniu nareszcie docieram na ten osławiony Formentor - podobno najpiękniejszy przylądek na Majorce, a na pewno najbardziej wysunięty na północ.


Razem z turystami wysiadam przy malutkiej plaży Platja de Formentor.

Poza sezonem może być całkiem urokliwa, ale teraz wygląda tak:

  • ręcznik obok ręcznika, praktycznie brak przejść do wody;
  • ekstremalnie drogie leżaki i parasolki hotelowe;
  • mnóstwo ludzi;
  • ogólna wrzawa i hałas, bo jest tu dużo rodzin ze względu na łagodne wejście do morza;
  • jest piasek, ale przykryty grubą pierzynką igieł rosnących obok drzew.

Spodziewałam się czegoś fajniejszego, tymczasem nawet wypoczynek tutaj był dosyć męczący (nie udało mi się położyć na ręczniku - stałam w morzu, później udało się jedynie usiąść na plecaku).
Zdecydowanie za dużo ludzi na zbyt małej przestrzeni.

W drodze powrotnej autostop działał podobnie jak wcześniej - czyli beznadziejnie, a łażenie po wąskich, krętych drogach bez kawałka pobocza jest mało przyjemne. Uratowała mnie mieszana para - Polka z Niemcem, którzy specjalnie zawrócili, żeby zgarnąć mnie ze sobą 😃 Razem podjechaliśmy na taras widokowy na cały Formentor.
Rzeczywiście, widoczek jest naprawdę wspaniały, zwłaszcza przy zachodzie słońca.


Nikt jednak nie pokazuje, ile trzeba się naczekać na wolne miejsce do zdjęcia.

Oczekiwania vs rzeczywistość.
Co mi przyszło do głowy, żeby pakować się tutaj w środku sezonu? 😅

Mimo późnej pory, decyduję się na stopowanie do kempingu w Lluc, chyba jedynego na wyspie. To niby tylko 30 km, ale niestety w głąb wyspy, gdzie turystów praktycznie nie ma, a przez to szansa na złapanie stopa drastycznie maleje. Trudno - do odważnych świat należy, najwyżej resztę trasy znowu przejdę piechotą w japonkach.
Update po pół godziny - podrzuca mnie lokals praktycznie pod bramę kempingu 🙂


W środku czeka na mnie całkiem miła niespodzianka - kemping jest otwarty w godzinach 10:00-20:00, więc nocuję za darmo 😀 normalnie opłata jest też symboliczna, bo tylko 5€, ale trzeba pamiętać, że pozwolenie na nocleg (czyli właściwie "zakwaterowanie") można załatwić tylko do 16:30.
Największą zaletą tego kempingu jest prysznic - prawdziwy, zamykany, z ciepłą wodą!
Każdy backpacker doskonale wie, jak wzrastają morale w podróży, gdy tylko ma się swobodny dostęp do takiego luksusu 😁 wchodzi się na zupełnie inny poziom komfortu!
Razem z ekipą Czechów rozkładam karimatę i śpiwór pod wielkim drzewem. Wystarczy przekręcić trochę głowę i mam widok na wspaniale rozgwieżdżone niebo. Trochę zwierzaków kręci się po nocy, ale nie przeszkadza mi to. Żadne glony nie śmierdzą. To zdecydowanie najlepszy nocleg tej podróży 💗



Dzień 4. Treking w górach i strajk pilotów Ryanaira

Pobudka w takich okolicznościach przyrody to sama przyjemność.
Postanawiam przejść się jeszcze po okolicy, są tam jakieś szlaki wg mapy.
Agroturystyka
Czy ktokolwiek słyszał, żeby lecieć na Majorkę połazić po górach? Jeśli nie, to oświadczam, że zamierzam to zrobić! 😀
Cisza, spokój, praktycznie brak ludzi (pomimo szczytu sezonu!), drzewa dają cień i trochę chłodu. Szlaki są fajnie oznaczone, jest też trochę miejsc odpoczynku na polanach z kamiennymi chatkami. Góry nie są ekstremalnie wysokie i bardzo przyjemnie się po nich chodzi. Wystarczył mi jeden krótki szlak, ale zakochałam się w nich po uszy 😍






Informacji na temat gór trzeba szukać pod katalońską nazwą: Serra de Tramuntana.


Łapanie stopa poszło tam wyjątkowo szybko, jak to zwykle w zadupiastych miejscach bywa 😉 W najbliższym miasteczku jem owocki z targu i trochę łażę wśród lokalsów, którzy obserwują mnie z zaciekawieniem. Chyba dawno im się plecakowicz nie trafił.




Do Palmy docieram bardzo szybko, miły Pan podrzuca mnie pod samo wejście na lotnisko, więc mam duużo czasu, żeby nadrobić sobie czasy w internetach, siedząc na zadaszonym tarasie.
Wśród głupot, które przeglądałam, trafiła się perełka: Strajk pilotów Ryanaira w Niemczech.
Oblał mnie zimny pot, kiedy dostałam maila, że mój lot też jest odwołany!
Sprawdzam nr lotu - uff, to na szczęście ten z Berlina do Krakowa, wyspę powinnam opuścić normalnie. Mam przynajmniej taką nadzieję, wolę łapać stopa z Berlina niż z Majorki.
Do Berlina doleciałam Laudą.
Będąc w Berlinie, nic złego nie mogło mi się już przytrafić.
Zwłaszcza kiedy spotkałam przypadkowego Woodstockowicza, który miał odwołany lot do Warszawy 😉 Spędzamy razem popołudnie, włócząc się po Berlinie, gadając o Kulcie (Piotrek aktywnie działa w nieformalnym stowarzyszeniu Kultturyści) i emigracji w Anglii, o podróżach i ogólnie o życiu. Wieczorem pijemy piwko w parku i szukam opcji powrotu do domu, bo nadchodząca burza słabo rokuje na autostop.
Po wielu problemach z kupnem biletów stanęło w końcu na Deutsche Bahn, czyli autobusie niemieckich kolei 😉 bo tory były złe, szyny były złe i tory też były złe.



Podsumowanie kosztów:
  • loty TXL - PMI - TXL (Ryanair): 15€
  • jedzenie: 12€
  • bilety wstępu: 17€
  • jedzenie w Berlinie: 5€
  • autobus na lotnisko w Berlinie: 2,80€
  • pociąg Berlin - Kraków: 30€
Sumarycznie 82€, co daje jakieś 360 zł.
Zawsze wolałam jeździć poza sezonem, ale te supertanie bilety mnie skusiły i.... no nie żałuję, ale chyba nie powtórzyłabym więcej takiego wyjazdu w sierpniu 😄

Spodoba Ci si� r�wnie�

0 komentarze