Zlot podróżników w Bieszczadach, 16-18.09.2016
Po pierwszej obiecującej integracji z autostopowiczami na Woodstocku zamarzyło mi się wejść jeszcze głębiej w to towarzystwo. Jak z nieba spadł mi więc Zlot Podróżników w Bieszczadach 🙂
W ramach ograniczania bagażu nie zabieram aparatu - zdjęcia są tylko z telefonu. A szkoda!
Jestem świeżo po autostopowym wyjeździe na Bałkany i umysł ciągle funkcjonuje w trybie włóczykija. Ten wyjazd w Bieszczady wpadł w idealnym momencie 🙂 Razem z Natką zapisujemy się na wydarzenie na fejsie i razem ruszamy z Cieszyna autostopem. Marne 500 km. Phi, cóż to dla nas!
W ciągu 10 godzin jazdy z różnymi kierowcami, uważnie pilnując drogi, przemierzamy Śląsk, Małopolskę i Podkarpacie. Na ostatnim etapie w końcu w pełni zrozumiałam, skąd bierze się popularna spierdolka w Bieszczady - tutaj rzeczywiście jest koniec świata. Na krętych, wąskich drogach co rusz mijamy strumyki i rzeczki, których jest tu o wiele więcej niż domów. Lub autobusów. Ooo tak, autobusów praktycznie tam nie ma. Podobnie jak zasięgu - ten pojawia się niespodziewanie i równie szybko znika.
Wczesnym wieczorem dojeżdżamy do Wetliny.
Organizatorzy za niewielką opłatą zapewnili nocleg w klimatycznych domkach. Dla chętnych było też wyżywienie, ale z tego zrezygnowałam, słusznie przeczuwając, że opcje wegetariańskie będą niedostępne.
Pierwszy wieczór spędzamy głównie na prelekcjach i witaniu przyjezdnych przy ognisku i flaszeczkach. Pojawiło się całkiem duże grono podróżników (prawie 100 osób!), choć niestety prawie nikogo nie kojarzyłam z Woodstocku. Okazało się za to, że wiele osób zna się całkiem dobrze, przez co już od początku zawiązały się mniejsze i większe grupki.
Integracja niby jest, ale jakby jej jednak nie było...
Z tego powodu bez większego żalu idziemy wcześniej spać.
Sobota - gra terenowa
Już na śniadaniu dowiadujemy się o grze terenowej! 😀
Dzielimy się na grupki zgodnie z tym, kto postanawia ostro walczyć o nagrody i swój honor, a kto odpuszcza rywalizację i idzie na luzaku przejść się po górach.
Wybieram drugą opcję, bo zniechęca mnie konieczność zdobycia Tarnicy jako najlepiej punktowanego zadania 🙂 (moje kolana lubią to 👍)
Wybieram drugą opcję, bo zniechęca mnie konieczność zdobycia Tarnicy jako najlepiej punktowanego zadania 🙂 (moje kolana lubią to 👍)
Wyjście w góry z Wetliny trochę mnie męczy i w trakcie podejścia jak zwykle zadaję sobie pytanie: "Po co pcham się w te góry??"
Zaiste, zawsze mnie zdumiewa to, jak bardzo lubię sama sobie robić na złość. Przecież ja nie lubię gór od dzieciństwa.
Zaiste, zawsze mnie zdumiewa to, jak bardzo lubię sama sobie robić na złość. Przecież ja nie lubię gór od dzieciństwa.
Moja początkowa irytacja na samą siebie (i na te góry oczywiście) wzrasta, gdy okazuje się, że muszę jeszcze jakieś drobne zapłacić za bilet wstępu do parku narodowego. Męczę się nieziemsko i jeszcze muszę za to płacić, koniec świata!
Nie zdążyłam się wystarczająco nanarzekać na moją sytuację, aż tutaj wychodzę z lasu i przede mną wyłania się bajkowy widok na połoniny. To już? Tak szybko? Już jestem na górze?
Po takich górach to mogę chodzić! 😀
Pierwszy przystanek - Przełęcz Orłowicza, 1089 m n.p.m.
Razem z grupą innych piechurów ze zlotu ruszamy w lewo - na czerwony szlak w stronę Smereka.
Orientacyjny czas przejścia to zaledwie pół godziny. Jest płasko - różnica wzniesień to zaledwie 133 metry.
Szlak jest PRZEPIĘKNY - po drodze nie mogłam powstrzymać się od ochów i achów przy każdym spojrzeniu wokół siebie. Widoki jak malowane! Jeszcze ta złota jesienna sceneria... Czy już mówiłam, że kocham Bieszczady? 🥰 (i że żałuję, że nie wzięłam aparatu?)
Na szczycie Smereka (1222 m n.p.m.) telefon łapie ukraiński zasięg.
A może by tak ... Nie, jednak nie, przecież nie mam paszportu, żeby pocisnąć przy okazji na Ukrainę. Pokusa jest jednak ogromna, bo do tamtej pory nie byłam jeszcze u naszego wschodniego sąsiada.
Po odpoczynku na szczycie (i ciągłym odganianiu od siebie "Misji: Lwów") wracamy tym samym szlakiem i kontynuujemy trekking przez Połoninę Wetlińską.
Ledwo co wróciłam z Bałkanów, gdzie naoglądałam się cudownych krajobrazów górskich w Bośni, Czarnogórze i Kosowie - ale te widoki naprawdę mnie zachwycają! Co najlepsze, po mozolnym podejściu w Welinie można teraz iść po płaskim terenie i to chyba zachwyca mnie najbardziej. Uwieeeeelbiam Bieszczady!
Razem z grupą innych piechurów ze zlotu ruszamy w lewo - na czerwony szlak w stronę Smereka.
Orientacyjny czas przejścia to zaledwie pół godziny. Jest płasko - różnica wzniesień to zaledwie 133 metry.
Szlak jest PRZEPIĘKNY - po drodze nie mogłam powstrzymać się od ochów i achów przy każdym spojrzeniu wokół siebie. Widoki jak malowane! Jeszcze ta złota jesienna sceneria... Czy już mówiłam, że kocham Bieszczady? 🥰 (i że żałuję, że nie wzięłam aparatu?)
Na szczycie Smereka (1222 m n.p.m.) telefon łapie ukraiński zasięg.
A może by tak ... Nie, jednak nie, przecież nie mam paszportu, żeby pocisnąć przy okazji na Ukrainę. Pokusa jest jednak ogromna, bo do tamtej pory nie byłam jeszcze u naszego wschodniego sąsiada.
Po odpoczynku na szczycie (i ciągłym odganianiu od siebie "Misji: Lwów") wracamy tym samym szlakiem i kontynuujemy trekking przez Połoninę Wetlińską.
Ledwo co wróciłam z Bałkanów, gdzie naoglądałam się cudownych krajobrazów górskich w Bośni, Czarnogórze i Kosowie - ale te widoki naprawdę mnie zachwycają! Co najlepsze, po mozolnym podejściu w Welinie można teraz iść po płaskim terenie i to chyba zachwyca mnie najbardziej. Uwieeeeelbiam Bieszczady!
Docieramy aż do najsłynniejszego schroniska w Bieszczadach - Chatki Puchatka, a stąd czarnym szlakiem przez Końską Drogę i asfaltowe pobocze wracamy na chwilę przed zmrokiem do bazy.
W nogach mamy ponad 20,6 km.
Wieczorem siadamy w świetlicy i słuchamy kolejnych prelekcji, tym razem takich z górnej półki - naprawdę dalekie podróże, unikatowe doświadczenia i fantastyczni prelegenci (np. Zdzich z Takie tam z tripa). Zmotywowały mnie do ruszenia w podróż tak, jak stoję, teraz, zaraz! Najpierw jednak wjeżdża nieśmiertelna, żulerska Amarena, później drugi napitek... I tak nareszcie zaczęła się prawdziwa integracja podróżnicza 😊 Wspomnienia mniej i bardziej odjechane, pomysły na podróż i praktyczne wskazówki dla szukających złotych rad przed wyjazdem, co nieco prywaty i chyba też śpiewy i jakieś tańce przy ognisku - pamiętam tylko to, że świetnie się bawiłam i na mało stabilnych nogach dzięki Natce wróciłam do łóżka (swojego). Resztę skrywają mroki niepamięci poalkoholowej i lepiej, jeśli tak zostanie 😊
Niedziela - Polańczyk
Przed południem zwijamy manatki, zdajemy łóżka i żegnamy się z tymi, co już są na chodzie.
Finalnie całkiem nieźle wyszła ta integracja - gra terenowa i późniejsza posiadówka pięknie zintegrowały ludzi i nawet przykro mi się zrobiło, że już się rozstajemy.
Mamy cały dzień na powrót do domu. Szybki rzut oka na mapę i błyskawiczna decyzja podjęta - robimy przystanek w Polańczyku!
Postanowienia sobie, a autostop - też sobie. W niedzielny ranek główna droga w Wetlinie jest zupełnie, ale to absolutnie wyludniona. Czekamy i nudzimy się na przystanku autobusowym. Mija nas tylko jeden sensowny pojazd, którym jest mały prywatny busik (ten z gatunku 9-osobowych) z tabliczką za szybą "Cisna". A więc tak funkcjonuje tutaj komunikacja zbiorowa 😀
W końcu, po wyjątkowo długim czekaniu, zatrzymuje się ten jeden, upragniony samochód! Byle do przodu, byle dalej!
Powoli zmieniamy samochody co kilkanaście kilometrów, jadąc głównie z turystami, którzy wybrali się na krótszy lub dłuższy pobyt w Bieszczady. Z każdym kolejnym kilometrem niebo staje się coraz bardziej szare, później nabiera odcienia granatu, a na samym końcu, właściwie już w Polańczyku, gdy wisi takie ponure tuż nad naszymi głowami, nie wytrzymuje chyba swojego ciężaru - w momencie LUNĘŁO jak z cebra. Co to była za ulewa 😀 Nasi kierowcy (właściciele małego pensjonatu w Solinie) nie mają serca wyrzucić nas w umówionym miejscu, więc podrzucają nas kawałek dalej, gdzie możemy ukryć się pod wiatą i przeczekać najgorszy deszcz.
Patrząc na tę ścianę deszczu, podziękowałam sobie w duchu, że jednak nie zabrałam aparatu.
W Polańczyku mamy siły tylko na kupno lokalnego piwa (Bies Czadowe z malinami, wchodzi jak złoto!) i idziemy na punkt widokowy popatrzeć na Jezioro Solińskie. I oczywiście wypić to piwko, skoro już je kupiłyśmy 🙂
Finalnie całkiem nieźle wyszła ta integracja - gra terenowa i późniejsza posiadówka pięknie zintegrowały ludzi i nawet przykro mi się zrobiło, że już się rozstajemy.
Mamy cały dzień na powrót do domu. Szybki rzut oka na mapę i błyskawiczna decyzja podjęta - robimy przystanek w Polańczyku!
Postanowienia sobie, a autostop - też sobie. W niedzielny ranek główna droga w Wetlinie jest zupełnie, ale to absolutnie wyludniona. Czekamy i nudzimy się na przystanku autobusowym. Mija nas tylko jeden sensowny pojazd, którym jest mały prywatny busik (ten z gatunku 9-osobowych) z tabliczką za szybą "Cisna". A więc tak funkcjonuje tutaj komunikacja zbiorowa 😀
W końcu, po wyjątkowo długim czekaniu, zatrzymuje się ten jeden, upragniony samochód! Byle do przodu, byle dalej!
Powoli zmieniamy samochody co kilkanaście kilometrów, jadąc głównie z turystami, którzy wybrali się na krótszy lub dłuższy pobyt w Bieszczady. Z każdym kolejnym kilometrem niebo staje się coraz bardziej szare, później nabiera odcienia granatu, a na samym końcu, właściwie już w Polańczyku, gdy wisi takie ponure tuż nad naszymi głowami, nie wytrzymuje chyba swojego ciężaru - w momencie LUNĘŁO jak z cebra. Co to była za ulewa 😀 Nasi kierowcy (właściciele małego pensjonatu w Solinie) nie mają serca wyrzucić nas w umówionym miejscu, więc podrzucają nas kawałek dalej, gdzie możemy ukryć się pod wiatą i przeczekać najgorszy deszcz.
Patrząc na tę ścianę deszczu, podziękowałam sobie w duchu, że jednak nie zabrałam aparatu.
W Polańczyku mamy siły tylko na kupno lokalnego piwa (Bies Czadowe z malinami, wchodzi jak złoto!) i idziemy na punkt widokowy popatrzeć na Jezioro Solińskie. I oczywiście wypić to piwko, skoro już je kupiłyśmy 🙂
Jeszcze nie do końca się rozchmurzyło. |
Pijaczyna! |
Oczy nacieszone widokiem? To super, bo skoro wszystkie ławki są mokre i musimy stać na punkcie widokowym, równie dobrze możemy stać gdzieś przy drodze i łapać stopa w dalszą drogę.
Od słów do czynów niedaleko droga, bo i na wylotówkę mamy blisko, hehe, suchar alert 😃Takie piękne przystanki mają w tych Bieszczadach ❤️ |
Tutaj ruch jest już bardziej ożywiony - niedzielne powroty już ruszyły z Bieszczad, dobra nasza!
Przez Glinne dojeżdżamy do Sanoka i łapiemy tutaj chyba naszego najlepszego kierowcę - młodego chłopaka, który (razem z łódką) jedzie prosto na Kraków. Przy okazji opowiada nam o pracy w Izraelu przy konstrukcjach jakichś rurociągów - w sezonie letnim kontrakt trwa kilka miesięcy i zarabia się tam fantastyczne pieniądze, ale pustynne warunki są iście mordercze i zdecydowanie nie jest to praca dla każdego. Za to po kontrakcie (czyli właśnie teraz) czeka na niego kilka miesięcy błogiej laby, żeglowanie po Jeziorze Solińskim i "jakaś inna podróż na odstresowanie". Zaiste, piękny to plan 🙂
Podsumowanie kosztów (bardzo orientacyjne):
- nocleg - 50 zł (2 noce)
- wyżywienie - ok. 50 zł
- wstęp do PN - 3 zł (studencki na ISIC)
Całe 103 złote za piękny weekend w Bieszczadach! Warto było, pokochałam te góry miłością wielką i jak tylko trafi się okazja na kolejny taki wypad, to nie ma bata - jadę na pewno 🥰
0 komentarze