Podróż uśmiechu :)

Czasami cel podróży nie jest najważniejszy - liczy się sama droga, to, czego się na niej dowiadujesz i co robisz

Budapeszt, 7-8.12.2015 - secesyjna kawa i gorące łaźnie

By 01:11 , , , ,

To był mój drugi rok intensywnych wyjazdów i zanurzania się w podróżniczej rzeczywistości.
Już wiedziałam, że jesienne organizowanie wyjazdów zwykle skupia się na szukaniu
ciepła i zimnych drinków (najczęściej na Kanarach) lub zimy i grzanego wina (najczęściej na targach bożonarodzeniowych).
Z dwojga przyjemności, dzięki kodom promocyjnym Lux Express, zdecydowałam się na przedświąteczny wypad na jarmark do Budapesztu - ze świętowaniem urodzin Pauli w pakiecie :) 


Budapeszt odwiedziłam kilka miesięcy wcześniej w ramach świąt wielkanocnych, więc tym razem odpuściłyśmy część topowych atrakcji i skupiłyśmy się na trzech rzeczach:
  • targach bożonarodzeniowych;
  • secesyjnych kawiarniach;
  • i miejskich łaźniach.
Plan dość prosty, niewymagający, idealny na nasz ograniczony czas i fundusze.

Zanim mogłyśmy cieszyć się urokami węgierskiej stolicy, musiałyśmy wstać w środku nocy i dojechać na 4:15 na dworzec w Krakowie.
Gdyby nie to, że przyjechałam prosto z nocnej zmiany, byłoby to dla mnie naprawdę ciężkie wyzwanie (wczesne wstawanie nie jest moją mocną stroną, zresztą podobnie jak punktualność ;)).

6 godzin później meldujemy się w Budapeszcie na dworcu Nepliget.

Dystans 5 kilometrów do hostelu pokonujemy tramwajem, którego trasa prowadzi brzegiem Dunaju - swoją drogą to miasto ma tak fajnie urządzoną komunikację, że właściwie nieważne, jaki środek transportu i trasę wybierzemy, pocztówkowe widoki mamy niemal wszędzie zagwarantowane.






Po drodze jeszcze obowiązkowa przerwa na kawę, bo ledwo minęło południe, a już padamy z nóg!


Stacjonujemy w świetnym hostelu Avenue na Placu Oktogon - przede wszystkim jest taniutki, ale też rewelacyjnie położony, a łóżko w dormitorium zapewnia całkiem sporo prywatności (zasłonki przy łóżkach!).

Po zakwaterowaniu, mimo nieziemskiego zmęczenia, bierzemy aparat i mapkę i idziemy na spacer po Starówce.

Niezmienne zachwycająca Opera Węgierska

Kolosalna Bazylika św. Stefana (to ta z jego zmumifikowaną ręką w środku)

Most Łańcuchowy - łącznik dawnych Obudy i Pesztu
Na Wzgórzu Zamkowym zwiedzamy wnętrza Kościoła Macieja, bo ostatnim razem nie udało mi się tam wejść
(a wszystkie dostępne internety twierdzą, że warto to zrobić).

Kościół Macieja - dekoracyjny neogotyk z zewnątrz.

Od razu po przestąpieniu progu zrozumiałam, skąd te zachwyty - misterne dekoracje, mnóstwo ornamentów, symbol kruka na ściennych malowidłach (a to właśnie tego ptaka miał w swoim herbie król Maciej), no i złoto, mnóstwo złota...









Z wrażenia musiałyśmy usiąść na chwilę w ławkach i w spokoju całe bogactwo pokontemplować (a przy okazji trochę się ogrzałyśmy).

W międzyczasie zapadł zmrok, co akurat Budapesztowi służy jak żadnemu innemu miastu.
Nocne iluminacje są zachwycające i myślę, że spacer po zmierzchu po Budapeszcie z dodatkowym wyjściem na jakiś punkt widokowy powinien być obowiązkowy dla wszystkich zwiedzających :)

Znany już Parlament w Budapeszcie.

Dawniej Pałac Greshama, dziś najbardziej luksusowy hotel w Budapeszcie - Four Season

Zamek Królewski

Świąteczny tramwaj nad brzegiem Dunaju

Późny wieczór to najlepsza pora na zrealizowanie pierwszego punktu planu zwiedzania: idziemy na jarmark bożonarodzeniowy!


Jak zwykle na targach, klimat tworzą piękne ozdoby (ale zadziwiająco sporo z chińskim rodowodem), ciężki zapach rozgrzewających przypraw (choć oczywiście nie próbowałam zawiesistych gulaszy i podpieczonych kiełbasek), rozgrzanego oleju (langosze w horrendalnej cenie, kilkukrotna przebitka skutecznie nas odstraszyła) i oparów alkoholu unoszących się nad kubeczkami wypełnionymi rozgrzewającym grzańcem.






Najbardziej podobało mi się lodowisko zaraz obok tych wszystkich budek - teraz żałuję, że nie pojeździłam tam na łyżwach!- i małe fantazyjne buteleczki z winem, które o dziwo były dość tanie ;)




Zapachy jedzenia z budek na jarmarku pobudziły apetyt na porządną kolację.
Przed wyjazdem znalazłam na forum świetną i niedrogą knajpę blisko centrum, w żydowskiej dzielnicy - Drum Cafe.
Poza rewelacyjnymi zestawami obiadowymi (smakują równie dobrze późnym wieczorem!) mają też fenomenalne piwo bzowe :)
PS Jest też opcja wegetariańska (zwykle słabo osiągalna w Budapeszcie), na dodatek bardzo smaczna!

Piwo bzowe i zupa na rozgrzanie.

Dzisiejszy długi dzień kończymy, praktycznie od razu zasypiając kamiennym snem po przyjściu do hotelu.

A rano, wiadomo, nic nie budzi tak skutecznie jak aromatyczna kawa z pysznym ciastkiem.
I to jeszcze w takim wyjątkowym miejscu, jak Alexandra Book Cafe, czyli jednej z najpiękniejszych kawiarni w Europie.


Menu jest dość tradycyjne - nie znajdziecie tu żadnych wynalazków typu dyniowe latte, piernikowe flat white czy inne desery kawowe znane z popularnych, zachodnich sieciówek.
Wnętrze kawiarni kojarzy mi się z cesarskim przepychem, więc stawiam na austriacką kartę - kawę po wiedeńsku i tort Sachera. Paula wybiera lżejsze śniadanie, latte i biszkoptowy tort.



Wszystko pięknie i elegancko podane, królewsko pyszne i - o dziwo - niedrogie jak na tak niezwykłe miejsce i lokalizację.

Koniecznie trzeba tu wpaść, będąc w Budapeszcie :)
PS W 2018 miejsce przeszło gruntowną przebudowę, warto sprawdzić, jak się prezentuje po zmianach.




Spotkanie z wyższą kulturą.

Węgierski pomysł na reklamę żółtego sera.
W drodze do Parlamentu.




Budapeszt zainwestował w reklamę i wzorem kilku innych miast postawił lustro do selfie na tle Parlamentu. Dzięki temu mamy jakieś wspólne fotki z tego wyjazdu (większością lepiej się jednak nie chwalić :)):



W planach miałyśmy też spacer po Wyspie Małgorzaty, ale w grudniu niespecjalnie ma to sens, więc po kilku minutach zawróciłyśmy, odebrałyśmy plecaki z hotelu i jazda w stronę ostatniej atrakcji, term!


Po drodze jeszcze langosz 😍

Budapeszt to jedyna europejska stolica, która jest jednocześnie uznanym uzdrowiskiem z bogactwem wód mineralnych i termalnych. Pierwsze łaźnie zakładali tutaj Rzymianie, jednak po upadku Cesarstwa popadły one w zapomnienie wśród lokalnej ludności. Częściowo reaktywowali je w średniowieczu zakonnicy, którzy wykorzystywali gorące źródła do leczenia m.in. trądu. Prawdziwy szał na budowanie term rozpętali klasycznie Turcy Osmańscy w XV i XVI wieku - niektóre z nich są ciągle czynne, np. Rudas.
Co więcej, część z nich nadal korzysta z tradycyjnych tureckich systemów, jak kamienne kanały do transportowania wody!




W Termach Széchenyi jesteśmy na tyle późno, że łapiemy się na tańszy bilet (#cebuladeal), ale ciągle mamy wystarczająco dużo czasu, żeby wybyczyć się po pańciowemu w wodach - zwłaszcza, że do dyspozycji mamy kilkanaście basenów, tyle samo różnych saun i miejsc odpoczynku.
Na dodatek wszystko umieszczone w pięknych, bogato zdobionych budynkach.

Wilgotność milion procent!

Najbardziej cieszyło mnie saunowanie (tutaj pierwszy raz poczułam, jakie to może być przyjemne!) i zewnętrzne baseny, z wodą o temperaturze 38℃ 🙂
Nie przeszkodził mi w tym nawet fakt, że zostawione na zewnątrz na ławkach ręczniki zdążyły w ciągu kilkudziesięciu minut zamarznąć i w takich chrupiących okryciach pomaszerowałyśmy do szatni ;)





Termy Széchenyi mają jeszcze jedną zaletę - są świetnie położone - na terenie Parku Miejskiego.
Tuż obok jest ZOO oraz bajkowy Zamek Vajdahunyad, który spokojnie mógłby zagrać w jednej z produkcji Disneya.
Niech nie zwiedzie Was jego nobliwy wygląd i położenie - historia tej budowli jest dosyć prozaiczna.
Otóż Węgrzy, upodobawszy sobie ten park, chcieli mieć po tej stronie Dunaju do swój zamek do podziwiania podczas rodzinnych spacerów. Ich marzenie spełniło się w 1908 roku, czyli właściwie wcale nie tak dawno temu. Wprawne oko zauważy zresztą mieszaninę różnych stylów (romański kamienny most, gotycka wieża zamkowa, inna wieża charakterystyczna dla renesansu, a na dodatek barokowy pałac) - wszystko dobrane tak, żeby tworzyło oszałamiającą całość.





W sezonie zimowym działa tu lodowisko :)



Czasu zostało nam jeszcze na tyle, żeby przejść się na ładnie oświetlony (jak w sumie wszystko w tym mieście) Plac Bohaterów....




... i prawie spóźnić się na powrotny autobus :)
Na szczęście złapałyśmy taxi i w ostatniej chwili wsiadłyśmy do Luxa w stronę Polski.

Podsumowanie kosztów:

  • dojazd Kraków-Budapeszt-Kraków [Lux Express]: 62 zł
  • noc w hostelu Avenue: 2450 HUF (33 zł)
  • komunikacja w Budapeszcie: 2775 HUF (37,50 zł)
  • jedzonko: 4050 HUF (55 zł)
  • bilety wstępu (Kościół Macieja, termy): 5500 HUF (75 zł)
Sumarycznie 262,50 zł, piękne to były czasy studenckich zniżek :)
Mimo to nawet bez tych przywilejów warto się wybrać do Budapesztu - w tym roku mam w planach znów się tam wybrać 🙂

Spodoba Ci si� r�wnie�

0 komentarze